środa, 27 listopada 2013

Jak współczesność zabija przyjemność z jedzenia.

Jestem na mieście, przed chwilą skończyłem pracę. Kiszki zaczynają grać marsza, rozglądam się za restauracją, która pomoże mi zająć je najbardziej chwalebną z czynności. W tym momencie moja głowa zmienia się w poligon, na którym walczą sprzeczne wartości. Z jednej strony chcę zjeść szybko i dużo, z drugiej - smacznie, a z trzeciej -  żeby przypadkiem nie było za łatwo - zdrowo i "zielono".

Reklamy budują w nas bezwstydne uwielbienie obżarstwa. Wielkie kubły pełne kurczaka, gigantyczne kanapki na billboardach, kolejne megadolewki słodkich napojów gazowanych, kapliczki konsumpcjonizmu. Nawet gdy chodzi o sałatkę, porcja na zdjęciu przedstawiona jest w taki sposób, by wyglądała na zawartość wiadra, a nie miseczki. Wyobraźnia głodnych, zabieganych tłumów łyka te obrazy z chęcią, kształtując (nawet nieświadomie) nasze zwyczaje żywieniowe.

Z drugiej strony spotykamy się z wielkim, medialnie modnym potępieniem przesady. Wszystko to, co jest nachalnie reklamowane podpada pod szyld niezdrowego, tym samym wzbudzając w nas wyrzuty sumienia już w momencie, w którym wkładamy to do ust.

Współczesny świat odbiera mi przyjemność z jedzenia. Jeśli jem sałatkę, jestem niezadowolony, bo wiem, że stek byłby smaczniejszy. Jedząc stek cierpię, bo jest ciężkostrawny. Nie muszę mówić, że połowa rzeczy, którymi się przejmuje nie ma sensu, są nieistotne: jeśli nie cierpisz na problemy zdrowotne, pojedyncze odejścia od diety nie stanowią problemu. I na odwrót: jeden posiłek bez mięsa nie umniejszy niczyjej godności.

Ktoś mógłby powiedzieć, że remedium na moje bolączki byłyby potrawy przygotowywane w domu, ale nie w tym rzecz, poza tym, w domu spotykam się z podobnymi dylematami, chociażby co do wyboru produktów. Po prostu mam dość przejmowania się tym, co wmówiły mi media. Chcę czuć się dobrze jedząc wszystko, niezależnie, czy to jest wegański burger, czy frytki z cheddarem. Bez poczucia winy. Nie mówię przy tym o zatracaniu się w obżarstwie, a jedynie czerpaniu przyjemności z doznania, jakim jest jedzenie. Pamiętajmy przy tym, że ta ręka, która wciska nam burgerki, za chwilę równie chętnie poczęstuje nas lekami na przejedzenie. Biznes to biznes.
Cieszmy się chwilą.


2 komentarze:

  1. Z całym szacunkiem dla autora muszę stwierdzić, iż bredzi. Jeśli jest to indywidualna obserwacja gastronomicznej współczesności - daję prawo, ale współczuję i się nie zgadzam. Jeśli próba uogólnienia tejże - protestuję i tym bardziej się nie zgadzam. Zakładam oczywiście, że mówimy o warszawskim rynku gastronomicznym.

    Żyjemy w przepięknych czasach, o których nasi rodzice mogli jedynie śnić. Nie wszędzie zjemy zdrowo, nie wszędzie smacznie, ale wybór jest przeogromny. A i tych miejsc smacznie+zdrowo jest na pęczki. Nie wszędzie jedzenie jest za darmo, ale cóż - swoje kosztować musi. To jak dynamicznie rozwija się warszawski rynek gastronomiczny jest zjawiskiem godnym uznania. Do nasycenia mu daleko, wielu rzeczy jeszcze nie zjemy, ale też wiele z nich pojawi się u nas jutro lub pojutrze. Ulice, które były pustyniami gastronomii, stają się jej zagłębiami. Piszę to bez cienia przesady, proszę przejść się po Śródmieściu.

    Mimo iż sporo poruszam się po mieście, to wspomniane obrazy przepełnionych kurczakami kubełków czy innych "kapliczek konsumpcjonizmu" umykają mojej uwadze. Śmiem nawet twierdzić, że ich raczej nie ma, chyba że w witrynach fast foodowych "restauracji". Mniejsza z tym. Ale żeby takie obrazy odbierały człowiekowi przyjemność jedzenia na mieście? Wygląda na to, że autor ma jakiś wyjątkowo dziwny wewnętrzny problem z cieszenia się jedzeniem. Czynności, którą miliony Polaków i miliardy ludzi na świecie mają przyjemność i zaszczyt wykonywać na co dzień. Mam nadzieję, że moja skromna riposta skłoni autora do refleksji, bo nie warto odbierać sobie przyjemność z jedzenia steka tym, że jest ciężkostrawny (warto wtedy pomyśleć o zastrzyku szlachetnego białka dla organizmu). Pozdrawiam i życzę szczęścia w jedzeniu na mieście.

    OdpowiedzUsuń
  2. Po pierwsze, jeśli ma się szacunek, to radzę nie używać słowa "bredzi".
    W tekście chodziło mi o dysonans pomiędzy treściami, które do nas docierają: z jednej strony zachwalane są produkty zdrowe, z drugiej niezdrowe, konsumowane w nadmiarze. Jesteśmy atakowani sprzecznymi informacjami, które kształtują nasz obraz świata kulinarnego.
    Jeśli twierdzi się, że tekst jest wymierzony w rynek, co do którego rozwoju jestem niemal w pełni zadowolony, to ktoś nie czytał tekstu ze zrozumieniem.

    OdpowiedzUsuń