środa, 30 października 2013

Dni kaukaskie w Klukovce

http://klukovka.pl/
20-40zł

Klukovkę odwiedziliśmy i opisaliśmy już jakiś czas temu, kuchnia dawnego ZSRR szturmem zdobyła moje podniebienie. W ostatni weekend wróciłem w okolice alei Jana Pawła II, przyciągnięty dniami kuchni kaukaskiej, czyli daniami rodem z Gruzji, Armenii i Dagestanu. Nie jest to pierwsza impreza tematyczna w Klukovce: wcześniej organizowane były między innymi dni koreańskie czy wieczór rosyjskich bardów. O kuchni i nie tylko, rozmawialiśmy z 
Andrzejem Szurkiem, mózgiem i sercem restauracji.

Damian Dawid Nowak: Czwartkową atrakcją był koncert na duduku...

Andrzej Szurek: Tak, to była inauguracja naszych dni. Duduk najpopularniejszy jest w Armenii i Gruzji - instrumenty, na których grali nasi goście były wykonane przez mistrzów z Armenii. Grę na duduku spopularyzował Djivan Gasparyan, który wykonywał muzykę (między innymi) do Gladiatora. Od czwartku zaczęliśmy też serwować część dań z kuchni kaukaskiej, najpopularniejsze okazały się chikali - gruzińskie pierożki z bulionem w środku. Z kilku naszych dań z normalnej karty musieliśmy zrezygnować, żeby mieć zaplecze na nowości. Charczo cieszyło się dużą popularnością, przygotowaliśmy dolmę w liściach winogron... Te dania nie powinny być nowością na Polskim rynku, kuchnia gruzińska jest znacznie bardziej popularna niż kuchnia uzbecka, która jest dominantą w naszym "radzieckim" menu. Tanie loty wymorzyły zainteresowanie Gruzją, gruzińskie wina i piwa stają się coraz bardziej znane i pożądane.

DDN: Wina gruzińskie stają się wszechobecne.

AS: W latach 90, czy nawet na początku dwudziestego pierwszego wieku, wina gruzińskie były niedostępne, były prawdziwym rarytasem. Alkohole Świata w Warszawie oraz Restauracja Sejmowa - dwa miejsca, gdzie można było ich spróbować. Boom nastąpił na przełomie 2005/6 roku, dzięki eksplozji ekonomicznej po wojnie Rosji z Gruzją. Gwałtowny eksport wielu produktów: wód mineralnych, oranżad, napojów anyżkowych, generalnie całej kuchni sprawił, że zachód mógł się z nimi zapoznać.

DDN: Poza daniami do karty trafiły nowe alkohole.

AS: Cha cha, siedemdziesięcioprocentowy alkohol. Dość niebezpieczny, bo przyjemny w smaku: lekko słodkawy, aromatyczny, tak duża dawka alkoholu jest w nim niemalże niewyczuwalna. Bardzo smakuje, a siedemdziesiąt procent robi swoje. Piwa gruzińskie, ormiańskie, co burzy stereotyp - już nie tylko koniaki i brandy. Brandy ormiańskie pije się w kieliszku z kawałkiem cytryny. Na południu jest inna kultura picia, obowiązkowo z toastami, rozwiniętymi i tradycyjnymi. Za gospodarza, z podziękowaniami, ale też: za ojczyznę. W Gruzji jest tradycja tamada - wodzireja, wyznaczającego hierarchię, decydującego, kto wznosi toasty, kierującego rozmową. Picie z rogu wymaga odstawienia go po toaście na stół, a żeby mógł stać bez uronienia kropli, trzeba wypić do dna... Może kiedyś zorganizujemy sobie tego typu wieczór w Klukovce?

DDN: To nie jest tak dalekie od polskiej tradycji - sami często podnosimy toasty.

AS: I tak, i nie. My lubimy szybkie toasty. Tam jest cała historia, nikt nie przyspiesza momentu picia. Ma to praktyczne właściwości, pozwala zachować trzeźwość umysłu - toasty muszą być błyskotliwe, jeśli dowcipne, nie mogą być głupawe. W wykonaniu mistrzów toastów często przyjmuje to formę przypowieści. Opowiadają oni historię pozornie niezwiązaną, a morałem nawiązującą do obecnej sytuacji. Żeby to poznać, trzeba przebywać z osobami z tamtej kultury.

DDN: Jakie są plany na najbliższą przyszłość?

AS: Na koniec listopada będzie u nas kuchnia żydowska. Na terenie dawnego ZSRR wykształciły się dwie grupy etniczne, które funkcjonują tylko tam: żydzi górscy i żydzi bucharscy z Uzbekistanu. Te dwie grupy mają swoją kulturę, swoją kuchnię, a Święto Chanuka jest idealną okazją do tego, by przybliżyć tamtejsze kuchenne zwyczaje. Czeka nas też mączny projekt, ale szczegóły zdradzę w niedalekiej przyszłości. Włączymy się też do organizacji festiwalu Sputnik. Jako alternatywę dla Halloween, proponujemy słowiańskie Dziady w Klukovce.

W ramach festiwalu spróbowaliśmy osławionych chinkali - pierogów z mięsem, oraz dolmy - mięsa zawiniętego w liście winogron. Do obu pozycji podany był sos śmietanowo-koperkowy. Chinkali to kuzyn baozi oraz naszych starych, dobrych pierogów - świetne, grube ciasto, z na wpół ugotowanym, słonym farszem. Na myśl przywodzą pelmeni. Chinkali natomiast dość lekkie, nie było przesadnie mięsne, za to przywodziło na myśl domowego gołąbka. Liście winogron były delikatne i dodawały daniu oryginalnego charakteru.

Karta

Dolma

Chinkali

Andrzej Szurek

poniedziałek, 28 października 2013

Groole

 http://groole.pl/
 do 20zł

Ziemniak, złoto polskiej ziemi, przywędrował do Europy dopiero w XVI wieku, a wywodzi się z dalekich Andów. Co prawda ustępuje popularności pszenicy, ryżowi i kukurydzy, ale pozostaje w elitarnej czwórce najpopularniejszych roślin uprawnych. Nazwa "Groole" pochodzi od "grul", w gwarze podhalańskiej oznaczającego ziemniaka. Zangielszczona wersja wygląda nowocześnie, oraz budzi nadmierną wesołość u moich znajomych Anglików (podobnie, jak kiedyś pałac Bonerowski, nieszczęśliwie nazwany "Boner").

Fasada budynku jest w renowacji (ach, te Unijne dofinansowania), lokal poznajemy po tabliczce przyczepionej do rusztowania. Wchodzimy do środka i od razu podoba mi się wystrój, który nadaje miejscu luźny klimat. Ceglana ściana pociągnięta białą farbą, duże drewniane stoły z kolorowymi grafikami, wesoło rozmawiający młodzi ludzie - ziemniak wprawia w dobry humor.
Porcja to dwa ziemniaki, ja decyduję się na jednego z nadzieniem "kurczak hawajski", oraz w wersji hot-dog, czy raczej grool-dog. Moja towarzyszka nie jest pewna swoich sił, dlatego zostaje przy pojedynczym, za to nadzianym bryndzą ze szczypiorkiem.
Ziemniaki dobre, świetnie wypieczone i suto nadziane. Pełna porcja jest duża, sam mam problem ze zmieszczeniem obu - paniom polecam iść w ślady mojej towarzyszki. Najlepiej komponują się z gęstymi, śmietanowymi sosami - tak podany jest zarówno bryndzowy, jak i kurczak hawajski. Grooldog najmniej przypadł mi do gustu w tym towarzystwie, może dlatego, że nadmiar musztardy i keczupu spowszedniał, i źle mi się kojarzy. Piwko do obiadu jest tu bardzo pożądaną opcją.

Groole oferują smak, które kojarzy mi się z wizytami u wujka kowala, który mieszkał na wsi i zawsze częstował lokalnymi przysmakami. Poza nostalgią, jedzenie jest tu po prostu dobre, a przy tym niedrogie - polecam studentom i wszystkim, którzy szukają dobrego miejsca z przystępnymi cenami. Obsługa jest miła i pomocna, wnętrze nowoczesne i bezpretensjonalne.
Niech żyje ziemniak!




Bryndza ze szczypiorkiem.

Kurczak hawajski.

Grooldog.

Ziemniaczano.

Ocieplana fasada.

piątek, 25 października 2013

Obiad z... Jo Walton / Restauracja Bagatela



Gdy dowiedziałem się, że będę mógł porozmawiać z Jo Walton, byłem naprawdę podekscytowany. Jest ona nie tylko autorką wielokrotnie nagradzanych książek – „Wśród Obcych” to najczęściej nagradzana powieść ostatniego dziesięciolecia - ale i amatorką dobrej kuchni, publikującą na swojej stronie własne przepisy. Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego gościa! Jako tło dla rozmowy wybrałem Restaurację Bagatela, która cieszy się bardzo dobrą opinią, ale na moje kulinarne wrażenia będziecie musieli poczekać do końca tekstu.

Damian Dawid Nowak: Konkretny pomysł na obiad?

Jo Walton: Nie, kusi mnie kaczka, ale nie tym razem. W ostatni weekend było kanadyjskie Święto Dziękczynienia, w naszym przypadku obeszliśmy je wcześniej, ponieważ wyjeżdżałam. Kaczkę zrobiłam w czwartek, a w sobotę dziewczyna mojego syna ugotowała indyka...

DDN: Brzmi jak uczta każdego dnia.

JW: Łatwo odmawiam słodyczy, ale to tłuste rzeczy są tak dobre, że nie sposób z nich zrezygnować (śmiech)

DDN: Przejdźmy do sedna. Jak można połączyć kulinaria i literaturę?
JW: Tytuł mojego LiveJournal - "Czytanie, pisanie i co jest na obiad" podsumowuje moją filozofię życiową. Piszę, czytam, gotuje, jem - to wszystko to ważne części mojego życia. Myślę, że małe radości są znaczące i sprawiają, że życie jest dobre.

DDN: Jakie jedno z lubianych przez Panią dań mogłoby zostać przez Panią polecone naszym czytelnikom?

JW: Tak trudno jest wybrać jedno danie! Wszystko zależy od składników. To co jest teraz bardzo popularne w Montrealu, to gotowanie sezonowe z obecnie dostępnych produktów, pochodzących z konkretnych miejsc. Właśnie pojawiły się jabłka, więc widać je w wielu kuchniach. Ostatnio powstała moja pełna, "dorosła" strona internetowa - tam można odnaleźć sporo przepisów, głównie na słodycze.

DDN: Filozofię życiową już znamy, jaka jest filozofia gotowania?

JW: Moja filozofia gotowania... pisałam już o tym. Przepis to lista konkretnych rzeczy, które musimy kupić by uzyskać konkretny efekt. W prawdziwym życiu nigdy tego nie robię! Zwykle idę na targ: to wygląda dobrze, tamto jest smaczne... Wracam do domu z masą rzeczy i próbuję wymyślić: co da się z tym zrobić? Muszę zaplanować ile osób i kiedy będzie to jadło. Zwykle jem tylko ja i mój mąż, dlatego kaczka wystarcza na kilka dni: może później zrobię z niej placek? Może podam zimne udko do kanapki na śniadanie? Właśnie to ostatnio zrobiłam! Moje gotowanie nie jest sztywne, nie jest formalnym gotowaniem od "czystej kartki".

DDN: Ludzie zapominają, że gotowanie może być zabawą.

JW: Dokładnie! Gotowanie z kimś komu odpowiada twój styl przyrządzania potraw jest wspaniałe. Kiedyś zastanawialiśmy się, co zrobić z pozostałością awokado. "Może gazpacho?" "Czym jest gazpacho?" "Meksykańska zupa z chilli." "Jestem uczulona na chilli." "Możemy zrobić bez chilli." Awokado, ogórek, melon, pomidory, rosół - było dość słodkie, nie gotowane, podane jako chłodnik... Po prostu wspaniałe!

DDN: Współpraca w kuchni jest tak ważna, jak podział obowiązków.
JW: W domu gotuję i zmywam ja, mąż sprząta i całkiem dobrze to działa. Tak długo, jak są jasno wyznaczone granice, wszystko działa. Pracuję w domu, jestem pełnoetatową pisarką, dlatego można by pomyśleć, że skoro już tam jestem, mogłabym robić wszystko. Na szczęście mamy podział, mąż sprząta cały dom w niedziele... to jest świetne (śmiech). Z gotowaniem by sobie sam nie poradził. Kiedyś wróciliśmy późno w nocy, mąż nie czekając na mnie próbował zrobić makaron z serem i bekonem, proste i szybkie danie, ale pominął etap gotowania makaronu... Po wszystkim powiedział z nieszczęśliwą miną: "Makaron nie zmiękł tak, jak kiedy ty to robiłaś."

DDN: Przechodząc do części literackiej naszego wywiadu, chciałbym spytać jak na Pani styl wpłynęła praca przy pisaniu gier RPG (Role Playing Games - gry fabularne)? Sam jestem wielkim fanem.

JW: Myślę, że pisanie nieliterackie uczy bardziej zwięzłego, esencjonalnego stylu - cały czas jesteś edytowany. Myślę, że przed tym byłam gorszą pisarką. Gry RPG, ale nie tylko one, bo byłam wtedy edytorką przewodnika kulturalnego, nauczyły mnie zwięzłości oraz pisania ostrzejszych, celniejszych zdań. Prowadzenie gier natomiast dało mi pewność siebie - jeśli jestem w stanie kierować kampanią z czterema żywymi graczami, zaczynając we wrześniu, pozwalając im co tydzień robić to, co chcą, a w grudniu doprowadzić do momentu kulminacyjnego, to potrafię napisać książkę.

DDN: Nad czym teraz Pani pracuje?

JW: Skończyłam właśnie pisać moją największą fikcję historyczną - "My real children", która pokazuje dwa różne spojrzenia na drugą połowę dwudziestego wieku. Rozszczepienie zaczyna się w 1949. Dwie wersje wszystkiego, co zdarzyło się pomiędzy 1949 a dniem dzisiejszym. Główna bohaterka ma szczęśliwe życie w jednym świecie, który sam nie jest w najlepszej kondycji, natomiast w drugim nie jest tak szczęśliwa, za to świat jest bardziej poukładany. Dając "polski" przykład, w milszym świecie Rosjanie nie atakują Bułgarii, praska wiosna rozprzestrzenia się we wschodniej Europie. To co zdarzyło się w 1989 dzieje się wcześniej, lecz nie tak gwałtownie; powstaje Unia Europejska i Unia ZSSR w roli socjaldemokratów. W gorszej wersji są trzy wielkie, nuklearne potęgi - Europa, izolacjonistyczne Stany oraz Rosja. Nie było trzeciej wojny światowej, ale była wymiana pocisków: Miami i Kijów, Kuba... Polityka jest tylko tłem, a ten drugi świat jest tym, w którym bohaterka jest spełniona. Ta książka jest nietypowa w swoim gatunku, mogę nawet powiedzieć, że feministyczna na swój sposób. Science fiction nie jest pełne tego typu perspektywy.

DDN: Brzmi jak coś, co wymagało masy przygotowań.

JW: I Tak, i nie. Zwykle, kiedy przygotowuję książkę, przez dziesięć lat wcześniej czytam "przypadkowe" teksty. Historia jest moją pasją. Dopiero, kiedy siadam do pisania, wszystko układa się w sensowną całość. Podczas pisania uczę się, poszukuję, jednak nie byłabym w stanie napisać mojej książki bez dziesięciu lat spędzonych na zapoznawaniu się z historią Świata. W tej pozycji jest bardzo mało Stanów Zjednoczonych - mam wrażenie, że science fiction jest nimi przesycone. Książka skupia się na całościowo na Europie oraz dokładniej na Wielkiej Brytanii.

DDN:W Polsce właśnie debiutuje "Wśród obcych", najbardziej nagradzana książka ostatniego dziesięciolecia.

JW: Tak, "Wśród obcych" to moje najpopularniejsze dziecko. Jest to historia dziewczynki, która uratowała świat, jednak nikogo to nie obchodzi. W pewien sposób jest mitologizacją części mojego życia, epizodu sprzed trzydziestu lat. Ucieszyłam się, gdy książka nie wygrała nagrody World Fantasy Award - żadna książka dotychczas nie zebrała trzech głównych nagród, a jeśli byłaby to moja pozycja, to boję się, że nie byłabym w stanie pisać, mając na uwadze tak duże oczekiwania stawiane mojemu nowemu tekstowi.

Restauracja zrobiła na mnie pośrednie wrażenie. Po pierwsze, trudno znaleźć wejście - jest głęboko w bramie, a gdy spytałem o kierunek wychodzącego z drzwi pracownika, odpowiedział takim tonem, jakbym próbował wejść na zamkniętą imprezę bez zaproszenia. Obsługa nie zachwycała, biorąc pod uwagę raczej średnie umiejętności językowe - z Jo Walton rozmawiałem w jej ojczystym języku, kelner zdawał się zwracać jedynie do mnie, sporadycznie kalając swoje usta angielskim. Restauracja mieści się w piwnicy, dodatkowo wystrój przypomina hobbicią norkę, z wszystkimi plusami i minusami tego określenia - przytulnie, niemal babcinie, za to brak naturalnego światła był drażniący. Kuchnię można podzielić w bazowy sposób: na zupy i dania główne. Pierwsze nam zdecydowanie nie odpowiadały: mój krem z dyni był pozbawiony wyrazistości i smaku, autorka jasno stwierdziła, że jej chłodnik z buraków jest zbyt słodki. Za to drugie dania to zwrot o 180 stopni! Czarny makaron zachwycał bogatością dodatków; kaczka, cytując "najlepsza jaką w życiu jadłem", oraz uśmiech na twarzy Jo! Nie wiem, czy tyczy się to również pozostałych potraw, ale bazując na spróbowanych przez naszą trójkę mogę śmiało polecić Bagatelę jako miejsce, w którym skosztować można niebagatelnych smaków drugiego dania.










poniedziałek, 21 października 2013

Wurst Kiosk

https://www.facebook.com/WurstKiosk
do 20zł

Kiełbasą Niemcy stoją, jednym ze smaków wywołujących nostalgię jest najbardziej typowy przysmak germańskich ulic - currywurst. Przypomina mi o czasach, gdy za chlebem wyniosłem się w okolice Dusseldorfu, a kiełbasiana przekąska poza stancją była odświętną radością. Na przejażdżkę emocjonalnym rollercoasterem nastawiłem się w drodze do Wurst Kiosku. Jednak takich atrakcji się nie spodziewałem...

Okienko wygląda bardzo przyjaźnie, jest zadbane i dobrze rozplanowane - są patyczki do jedzenia kiełbasek, ulotki i chusteczki. Oferta jasno wypisana na szybie: kilka rodzajów kiełbasek, oraz belgijskie frytki. Brzmi dobrze, decyduje się na currywursta, moja towarzyszka chce knackera oraz frytki. Ku mojemu rozczarowaniu: knackera brak, frytki mają być w nieokreślonej, dalszej przyszłości. Czas to pieniądz, a że już jesień za pasem, rezygnujemy z czekania na zimnie i zamawiamy dwie porcje currywursta. Podany sensownie: w głębokiej kartonowej tacce, pokrojony, wydziela przyjemny zapach. Do tego gratisowa bułka. Wcinamy.
Pierwsze rozczarowanie - sucha bułka. Drugie rozczarowanie - kiełbaska, która z kiełbasą ma niewiele wspólnego, smakiem bardziej przypomina parówkę drobiową, do tego drugiej jakości. Gdzie pełny, prawdziwie mięsny smak prawdziwych wurstów! Sos i curry się bronią, ale to zdecydowanie za mało by rościć sobie prawa do bycia autentycznym, niemieckim przysmakiem.

Na okienku zaskakuje naklejka "Polecamy Street Food Polska". Albo miałem wyjątkowego pecha, albo miejsce... jest po prostu złe. Koncept łącznie z logiem, na którym widnieją barwy flagi Niemieckiej jest świetny - teraz czas na pasującą, dobrą kuchnię. Póki co, radzę omijać.

Nie zasłużyli na ostre zdjęcie!

Z bliska.

I z daleka.

czwartek, 17 października 2013

Naam Thai

20-40zł
https://www.facebook.com/naamthairestaurant

Tuż pod moim nosem otwarto nową restaurację tajską. Na początku pomyślałem, że lokalizacja nie wyjdzie im na dobre - parter szarego bloku, do tego niewidoczny z pobliskiej Trasy Łazienkowskiej. Jak się miało okazać, lokalizacja nie jest tak dużym minusem - nie w obliczu świetnej kuchni. Już nie tylko Santorini Kręglickich przyciąga amatorów dobrej kuchni w sąsiedztwo ulicy Saskiej.
Miałem przyjemność rozmawiać z szefową kuchni Chanunkan Duangkumma (wcześniej pracującą w Sunancie) oraz menadżerem lokalu.

Damian Dawid Nowak: Oryginalna kuchnia tajska, czy wizja szefowej kuchni?

Naam Thai: Mamy tu do czynienia z połączeniami. Kuchnia tajska ma około trzystu sześćdziesięciu dań tradycyjnych, dodajmy do tego, że każda rodzina ma swój sposób na przygotowanie konkretnych dań, a powstaje niemożliwa ilość kombinacji. Szefowa pracuje w kuchni od kiedy miała pięć lat: łączyła pracę w kuchni w restauracji swojego wujka w Tajlandii z nauką. Ogromne doświadczenie i dążenie do perfekcji w każdym daniu jest jej domeną. Wszystko co gotujemy, jest jej pomysłem: sama próbuje, sama przyprawia, a jeśli pojawiają się jakieś uwagi, sama rozmawia z klientami.

DDN: Czy kuchnia tajska jest popularna?

NT: Kuchnia tajska od dłuższego czasu cieszy się popularnością, ludzie szukali jej w Warszawie już od pewnego czasu. W wielu restauracjach odnajdujemy kuchnię pseudotajską, która nie jest autentyczna - nasi kucharze sami są Tajami, albo bezpośrednio się od nich uczyli. Istotna jest ręka, istotne jest obcowanie z kulturą - najważniejszą częścią dnia w Tajlandii jest wspólny posiłek, nikt tam nie je sam. Zawsze pośrodku stołu lub podłogi jest pełno jedzenia; gotujemy na talerzu, doprawiamy, mieszamy smaki. Dobrym przykładem jest nasza zupa z kaczki, którą podajemy wraz z przyprawami - każdy może sobie doprawić tak, jak lubi.

DDN: Czy klienci znają kuchnie tajską, szukają konkretnych dań?

NT: Jest kilka poziomów: ludzie, którzy znają się na tajskiej kuchni bardzo dobrze - ci nas testują. Znajdują się mniej więcej zorientowani, którzy wciąż szukają nowości. Pozostali nie mają pojęcia - tym z chęcią doradzamy i pomagamy znaleźć coś dla siebie. Weekendy są mocno obciążone, jeśli czytelnicy chcą się do nas wybrać na niedzielny obiad, sugeruję wcześniej dokonać rezerwacji.

DDN: Jakie plany na przyszłość ?

NT: Codziennie staramy się dodać coś nowego - przynajmniej trzy pozycje na tablicy są zmieniane, każdego dnia szefowa umieszcza nowy deser. Główną kartę chcemy zmieniać co trzy miesiące, dopasowując do pory roku.

DDN: Czy szefowa ma swoje ulubione danie?

NT (Chanunkan Duangkumma): Wszystkie! Nie chcę brzmieć jakbym była zuchwała, ale wszystko co tu podajemy jest naprawdę dobre. Inaczej nie trafiłoby do menu.
Kuchnia tajska ma pięć smaków: słodki z cukru palmowego, słony z sosu rybnego, kwaśny z cytryny, ostry z chilli oraz gorzki z ziół. Każde danie ma swój, unikatowy charakter. Dlatego też muszę przypomnieć, że to nie jest kuchnia wietnamska czy chińska - na danie trzeba poczekać, nie podaję czegoś, co w moim odczuciu nie jest doskonałe.

Spróbowaliśmy wcześniej wspomnianej zupy z kaczki, które rzeczywiście nabiera rumieńców pod wpływem podanych do niej przypraw: ostrej papryki i słodkiego sosu chilli. Szczerze, jest to jedna z lepiej podanych kaczek, z jakimi miałem ostatnio styczność - delikatne mięso w mocnym naparze, przesiąknięte intensywnymi przyprawami. Sałatka z karkówką na ostro, którą wybrałem jako danie główne, była w charakterystyczny sposób pikantna, a zachwyciła mnie fakturą dodatku - prażonego ryżu. Niemal pomyliłem go z orzechami! Całość w sosie z chilli i limonki, zadowoli wszystkich fanów tajskiej zieleniny.
Na deser słodka klasyka - sticky rice, tu w wersji "czarnej", z sorbetem mango. Jako całość jest bardzo słodkie oraz bardzo satysfakcjonujące, jest to udana wariacja na dobrze znany temat.


Bar.

Szefowa kuchni.

Zupa z kaczki.


Sałatka z karkówką na ostro.

Sticky rice.

Tajska czerwona herbata.

poniedziałek, 14 października 2013

Thienly

https://www.facebook.com/pages/Indyk-Mas%C5%82o-Czosnek/359303837471587
do 20zł

Są miejsca popularne bo bywają tam celebryci, bo hipsteriada wydaje ciężko przez rodziców zarobione pieniążki na quiche (które tak naprawdę im nie smakuje), bo nagle serwowane przez lokal danie staje się modne. Są też miejsca o niegasnącej popularności, którą napędza dobra jakość w stosunku do niskiej ceny. Jednym z przykładów, a może właśnie najlepszym przykładem jest Thienly, azjatyckie serce, którego rytm wybija nieskończona rzesza studentów, przetaczających się tu każdego dnia.

Wybierając się w to miejsce usłyszałem hasło: indyk masło-czosnek. Tak też nazywa się funpage restauracji na facebook'u, a to już o czymś świadczy. Zamówienie proste i standardowe: sajgonki i główna atrakcja, czyli osławiony indyk. Stoję w PRL-owskiej kolejce, stoły są rozchwytywanym rarytasem - pomimo sporej powierzchni lokalu. Wystrój zachwyca tandetą, jest tu po trochu wszystkiego: wejście a'la pagoda, olejny pejzażyk na ścianie, chińskie lampiony oraz... sufit pokryty bluszczem, ze zwisającymi gdzieniegdzie kiściami winogron. Hmm...
Obsługa wykrzykuje moje zamówienie, odbieram, siadam. Sajgonki lekko ponad przeciętną, nie smakują tłuszczem, a nawet są mięsno-zjadliwe. Natomiast indyk był zdecydowanie satysfakcjonujący - cienko rozbity filet w panierce, posypany orzeszkami, zanurzony w sosie czosnkowo-maślanym. Dobre połączenie, jedyne co mnie odrzucało to fatalnej jakości ryż. Nie wiem czy to wina produktu, czy sposobu ugotowania, ale jego konsystencja była nieprzyjemna: lepka i sucha zarazem.

Gdzie indziej zjemy spore, dobre danie za dwanaście złotych? Thienly stanowi mocną konkurencję dla wszystkich kebabów i im podobnych fast foodów. Nie oczekujcie po tym barze wielkich doznań estetycznych; za to smakowe należą do najlepszych w swojej kategorii.

Gwiazda: indyk masło-czosnek.

Sajgonki.

Dziki bluszcz z winogronami na suficie.

Elegancki element wystroju, tuż nad głowami klientów - kaloryfer.

Mała pagoda.

czwartek, 10 października 2013

Kalyan

https://www.facebook.com/KalyanRestauracjaIndyjska
20-40zł

Pisać o takich restauracjach to czysta przyjemność!
Kalyan to nie tylko dzielnica Thane (miasta w dzielnicy Maharashta), ale także niedawno otwarta restauracja indyjska, znajdująca się w dużym "okrąglaku" przy alei Stanów Zjednoczonych, na warszawskiej Pradze Południe. Wiele razy mijałem ten budynek, i jedyne z czym mi się kojarzył, to mało popularny fitness klub. Po klubie ślad zginął, za to budynek skrywa tajemnicę (promocja miejsca jest naprawdę fatalna, chociaż mały banner sporo by dał) bardzo dobrej restauracji indyjskiej.

O ile przeszklona fasada z nalepionymi literkami nie prezentuje się zbyt dobrze, tak wnętrze jest przyjemne i klimatyczne. Bar z ciemnego drewna, pasujące meble, bibeloty nawiązujące do kultury indyjskiej, stół do gry w indysjkiego bilarda - wszytsko buduje spójny, niekrzykliwy wizerunek pozbawiony tandety, często obecnej w tego typu miejscach.
Na początek dostajemy czekadełko - cienki placek z mąki z cieciorki Papadam, z dwoma sosami: miętowym, oraz z tamaryndowca. Na stolik wjeżdża też pierwsze lassi, w wersji mango na słodko. Zachwycające! Konsystencja pomiędzy napojem a jogurtem, słodki smak, orzeźwiająca lekkość - najlepsze lassi, jaki kiedykolwiek piłem!
Z zapartym tchem czekam na przystawki, po takim starcie oczekiwania wystrzeliły pod samo niebo. Próbujemy Chicken Samosa - pierożków nadziewanych kurczakiem i ziemniakami, oraz Paneer Pakora - indyjskiego białego sera w panierce. Pierożki obtoczone w kruchym cieście, o bardzo gęstym, sutym nadzieniu mogłyby spokojnie robić za drugie danie. Ser dość tłusty, ale dobry, panierka chrupiąca.
Na główne danie dwa zestawy, do których tradycyjnie dobraliśmy indyjski chleb (jest szeroki wybór chleba, ryżu i ziemniaków, podawanych na różne sposoby). Mutton Rogan Josh, czyli baranina w sosie pomidorowym była dość pikantna, a samo mięso zachwycało przyrządzeniem. W końcu miejsce, gdzie można zjeść prawdziwą baraninę, w prawdziwie dobrej wersji! Świetnie pasuje do tego słodkie lassi.
Chicken Korma natomiast jest daniem, które możemy bezpiecznie zaoferować nawet sceptykom kuchni indyjskiej - delikatny sos z nerkowców, niemal słodki a z charakterem jednocześnie.
Jako dodatek do dań wybieramy Aloo Paratha - mój osobisty przebój, placek z mąki razowej faszerowany ziemniakami, oraz Garlic Naan - klasyczny "chlebek" indyjski w wersji z czosnkiem i masłem.

Wizyta w Kalyan należała do bardzo udanych, a przy tym niezbyt kosztownych. Na tle warszawskich restauracji indyjskich, Kalyan wypada świetnie - wysoka jakość w przystępnej cenie. Na łamach bloga proszę o lepszą promocję miejsca, bo nie chciałbym, żeby tak dobre miejsce zniknęło z kulinarnej mapy Warszawy.

Mango lassi

Czekadełko

Chicken samosa

Paneer Pakora

Aloo Paratha

Cały obiad.

Stół do indyjskiego billarda.

Jak u maharadży za płotem.

Hmm, gdzie to jest?

sobota, 5 października 2013

Wspomnienie lata: Kwiatkarnia

do 20zł
www.facebook.com/pages/KWIATKARNIA/113446005346869

Dziś, pod wpływem wyjątkowo dobrej, jak na październik pogody, piszę letniego posta, który latem nie powstał. Czemu?
Bo wizyta nie była do końca zorganizowana, nie miałem przy sobie aparatu, a jedyne co zjadłem, to osławiona beza. Za to miejsce, do którego oczywiście zaplanowałem szybki powrót celem zrobienia "porządnego" posta, było całkowicie wyjątkowe.

Kwiatkarnia - bo to o niej mowa - znajduje się w ogródku prywatnego domu przy Zakopiańskiej na Saskiej Kępie, jednej z ulic równoległych do osławionej Francuskiej. Lekko na uboczu, nazwę swoją wzięła od kwiaciarni, która kiedyś tu była: nadal można kupić kwiatki, cały teren otacza piękna flora.
Pierwsze, co zachwyca, to absolutny spokój tego miejsca - nie ma tu osób przypadkowych, pomiędzy gośćmi panuje porozumienie, znajomość wspólnego sekretu. Przemiła obsługa pomaga w wyborze, są dwie opcje lunchowe plus parę stałych pozycji. Mój zaufany informator przekazał, że warto wybrać się na tort bezowy, który zniknąć potrafi już we wczesnych godzinach porannych. Na szczęście, udało mi się go dostać i troszkę później, za co dziękuje opatrzności - był wyśmienity! Beza naszpikowana owocami leśnymi, słodka, ale nie do przesady, o idealnie kruchej konsystencji. Smak, który przywołuje na myśl promienie słońca. Do tego bellini - koktajl na bazie wina musującego, z dodatkiem musu brzoskwiniowego. Lekka nuta goryczy o owocowym posmaku sprawiła, że beza smakowała jeszcze lepiej.

Do dziś nie wiem, czemu do Kwiatkarni nie wróciłem. Może to przez podróże, może przez masę nowych miejsc do odwiedzenia. Z tego co wiem, kolejna okazja nadarzy się dopiero, gdy zrobi się cieplej. Biorąc pod uwagę groźby meteorologów (zima stulecia - lepiej odpukać), raczej nieprędko. Dlatego - niemal złośliwie - wrzucam tekst i zdjęcia, robiąc sobie i Wam ochotę, na jeszcze jeden letni dzień spędzony w ogrodzie.


Tort bezowy.
Bellini.


Jedno z najlepszych zdjęć, jakie Magdzie zrobiłem.

czwartek, 3 października 2013

Mr. Pancacke

do 20zł
 https://www.facebook.com/pankejk

Czasem nie mam ochoty na wielkie obiady, trzyczęściowe, przystawkowo-zupowe czy ziemniaczano-mięsne przeżuwanie. Czasem mam ochotę podnieść poziom cukru, zapominając o diecie czy definicjach zdrowego trybu życia, zakleić usta słodkością i poczuć się jak szczęśliwe dziecko. W celu zaspokojenia tych pragnień, wybrałem się na amerykańską wersję naleśnika!

Mr. Pancacke, znany mi już z lokalizacji na ulicy Przeskok (budynek wyburzony), obecnie próbuje swoich restauracyjnych sił na Powiślu. Karta poszerzona o burgery, crepes i dania, odbiega od początkowej, jedynie pancackowej wizji restauracji. Lokal kolorowy, oblepiony naklejkami i nawiązujący do kultury ulicznej, pełen jest młodych ludzi. Z głośników płynie ostry, gangsterski rap, wiadomo - gangsterzy uwielbiają słodycze.
Ryzyko mam we krwi, wybieram opcje łączącą boczek, banana oraz syrop klonowy. Przemiła dziewczyna za barem przekonuje mnie, że to bezpieczne połączenie. Moja towarzyszka wybiera sentyment dzieciństwa - czekoladowe gwiazdki z (tego nigdy nie za wiele) polewą czekoladową.
Pancacki pyszne, grube i puszyste, świetnie sprawdziły się w obu połączeniach. Nie tylko odważnym polecam opcję z boczkiem - na słodko daje radę nie gorzej, niż chociażby w jajecznicy. Gwiazdek zachwalać nie muszę, ale i tak będę: czekoladowa pycha!

Po tej wizycie muszę tu wrócić, i to szybko, spróbować innych, niesłodkich pozycji z karty. Jeśli są równie dobre co pancacki, to będę usatysfakcjonowany w pełni! Póki co, polecam jako młodzieżowe miejsce, do kompletnego zasłodzenia zmysłów. Warto śledzić stronę na fb - zawsze znajdzie się coś spoza karty, opcje sezonowe i inne atrakcje.

Z bananami, boczkiem i syropem klonowym.

Z czekoladą i gwiazdkami.

Andrea ostrzy pazury.

Ryba zazdrości deskorolek.

Yo!

Boombox na ramię i idę w miasto.



wtorek, 1 października 2013

Warsaw Burger Bar

Odwiedzanie restauracji to sport ekstremalny - byłem pewien, że to hobby się na mnie zemści. Jednak zemsta nadeszła niespodziewanie. Ale po kolei.
Do Warsaw Burger Baru, który nazwą przypomina mi jedno z pierwszych tego typu miejsc, wybrałem się z pozytywnym nastawieniem. Moja miłość do lekko już wymęczonego trendu burgerowego jest oczywista, ucieszyłem się więc słysząc, że WBB oferuje zwiększoną ilość wołowiny (225gr). Do tego możliwość zamówienia w burgera w wersji dania, tzn. bez bułki, jest niemal bezprecedensowa, jeśli o Wawę chodzi.

Entuzjazm zmalał już  w momencie, w którym zobaczyłem sam lokal - wciśnięty pomiędzy sklepy bardzo niekulinarne, nie wyglądał zachęcająco. Ta część Woli była stricte rzemieślnicza, co wpłynęło na charakter miejsca. Ale cóż, nie osądzając książki po okładce, wchodzę do środka, tu już trochę lepiej, choć wystrój zdecydowanie małomiejsko-barowy.
Decyduję się na wersję BBQ z bekonem, serem i sosem bbq, moja towarzyszka wybiera hawajskiego, z ananasem i żurawiną. Nie spytano nas o stopień wysmażenia, pierwszy minus. Czas oczekiwania dość długi, co może być usprawiedliwone świeżością składników, hmm...
Burger dociera podany na bardzo elegancko wyglądającej drewnianej tacce, która pomimo że nie należy do najstabilniejszych, jest miłą odmianą. Zaczynam od frytek - dobre, grube, niemal belgijskie. Do nich podany sos, który znajduje się też w burgerze Hawajskim - dobre połączenie. Colesław kompletnie bez smaku. Czas przejść do burgera, czy raczej do czarnego charkteru tego tekstu - mięso średnie, do tego coś w smaku mi nie odpowiadało, jakby dodatek aromatu, coś co przypominało wątróbkę (burger wołowy). Do tego sos bbq nie należał do najlepszych. Hawajski był lepszą wersją, samo mięso smakowało znacznie lepiej.

Wizytę przypłaciłem całowieczornym bólem brzucha, który dzięki Bogu ominął moją towarzyszkę. Po raz pierwszy zdarza mi się coś takiego - może to pech, może felerny burger, może złe fatum. Nie ważne co, ważne, że powstrzyma mnie na dobre przed powrotem w to miejsce.

Barbecue, czarny charakter.

Hawajski.

Sylwia zabiera się do pracy.

Wnętrze.

Niemal Niu Jork.

Logo.