środa, 31 lipca 2013

Z57, mistrzostwo autoreklamy czy słaby żart?

"Restauracja Z57 jest jedną z najlepszych restauracji w mieście - opinię tą podzielają krytycy kulinarni oraz stali klienci."
 (Wszystkie cytaty wzięte ze strony: www.z57.pl)

Wow, mocne słowa. Ale dobrze, jeśli rzeczywiście jest tak wspaniale, to z miłą chęcią odwiedzę to miejsce. Zwłaszcza, że cytując opinie przytoczone na ich stronie:

 "Z57, w sposób przemyślany, oferuje wybór wyjątkowych potraw, a karta jest idealnie dopasowana do menu - rozkosz dla wymagających klientów."

Nie wiem, czy jestem wymagającym klientem, ale swoje gusta mam. Z to od Zwycięzców, ja mieszkam na Saskiej, więc piechotą udaję się w kierunku lokalu.

"Chętnie poszedłbym tam jeszcze raz - i jeszcze raz, i jeszcze raz."

Pójść może tak - ładna okolica, ale raczej nie zjeść. Restauracja nie jest jeszcze otwarta, a jedyni ludzie, którzy są dookoła, to robotnicy i właściciele. Ilustracja:

To za oknem to stosy płytek, w środku: surowizna.
 "Z57 można rozpoznać po komfortowej, acz eleganckiej atmosferze, która tworzy charakterystyczną oprawę do spożywania wspaniałych potraw i win. Byłem pod wielkim wrażeniem."

Z zewnątrz budynek wygląda świetnie i elegancko, wpasowuje się w elegancki wystrój ulicy Zwycięzców. Po co jednak publikować w oczywisty sposób zmyślone recenzje i opinie? Przecież nazwa knajpy jest na szybach, właściciele spytani o to, co tu powstaje chętnie udzielają odpowiedzi na pytania. Wystarczy wygooglować, żeby dokopać się do tej "rzetelnej" informacji.

"Perfekcyjna obsługa, no i wspaniała kuchnia"

Biznes to biznes. Potrafię wiele wybaczyć a jeszcze więcej zrozumieć. Jednak nie materiał, który w całości jest zmyślony i do tego tak napuszony! Chyba, że mamy tu do czynienia z dowcipem - w takim razie ja go nie pojmuję.

Pewnie po moim artykule właściciele usuną stronę, dlatego wrzucam dwa, przesoczyste screenshoty:








wtorek, 30 lipca 2013

Pasta Mobile

do 20zł
www.facebook.com/PastaMobileWawa

Street food wegetariański? 
Jeszcze kilka lat temu powiedziałbym, że skazany jest na porażkę. Ale z drugiej strony, parę lat temu "street food" był pojęciem Polakom nieznanym. Busa Pasta Mobile dorwaliśmy na projekcji "O północy w Paryżu" z cyklu Filmowej Stolicy na Polach Mokotowskich. Mieliśmy przyjemność rozmawiać z parą stojącą za przedsięwzięciem.

Damian Dawid Nowak: Słowo o Was?

Pasta Mobile: Lubimy makaron, to po pierwsze. Forma mobilna była najbardziej dostępna, pozwala nam na połączenie tego, i "normalnej", dziennej pracy. Tu kończę stać o pierwszej w nocy, a od rana znowu do biura. Szukamy właśnie osoby, która zajęłaby się sprzedażą w trakcie dnia.

DDN: Pomysł na kuchnię?

PM: Wszystko robimy sami, sami tak jemy, dziwne byłoby, gdybyśmy ludziom serwowali coś innego. Przebojem jest sos z kurkami, zdecydowanie sprzedaje się najlepiej. W naszej karcie nie ma mięsa.

GW: Jak na to reagują klienci?

PM: Bardzo różnie. Niektórzy są zdziwieni, inni zachwyceni, mówią "Nareszcie!". Sami jadamy bardzo mało mięsa.

GW: Stała lokalizacja?

PM: Od wtorku (30 lipca), wystawiamy się obok Kurortu, przy Płycie Desantu. Oraz festiwale, właśnie wróciliśmy z Audioriver. Nawiązaliśmy też stałą współpracę z Wawa Wake, to weekendami, na plaży za Wilanowem.

Spróbowaliśmy wszystkich trzech sosów w ofercie Pasta Mobile: kurkowego, czerwonego pesto oraz cukiniowego. Do każdego sosu można wybrać swój ulubiony rodzaj makaronu, oraz dodatki. Zgodnie z zapowiedzią, kurki były przebojem - gęste, śmietanowe, sprawiły, że poczułem się jak w wykwintnej włoskiej restauracji.
Czerwone pesto mnie rozczarowało, ale to chyba dlatego, że jestem zagorzałym fanem zielonej wersji. Z mojego punktu widzenia, czerwone jest nieciekawe, brakuje mu charakteru i bez masy dodatków nie spełnia zadania.
Cukinia w sosie pomidorowym to złoty, soczysty standard, który w połączeniu z świetną pastą daje efekt murowany.
Każdy sympatyk kuchni wege powinien być zadowolony z wizyty w Pasta Mobile. Po pierwsze świeżo, po drugie smacznie, po trzecie przyjaźnie!

Nocą na Polach!

Właściciele.

Świeżutko, bazylię można samemu zerwać.

Anna lubi makarony po zmroku.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Boogaloo Beach Bar

 do 20zł
www.facebook.com/boogaloobeachbar

Zapuszczam dready i kupuję kolorowe ciuchy -  Boogaloo roznosi wirus reggae!

Na przywiślanym bulwarze, od strony Żoliborza, niedawno powstała plaża ze sporą ilością leżaków, oraz przeuroczą, kolorową chatką. Dojazd jest dość trudny, choć zostaliśmy zapewnieni, że za niedługo miejsce będzie lepiej oznaczone. O fuzji drink baru, grilla i klubu rozmawialiśmy z właścicielami miejsca.

Damian Dawid Nowak: Dlaczego Boogaloo?

Boogaloo Beach Bar: Boogaloo to rodzaj muzyki, popularny w stanach w latach '60, łączył różne gatunki czarnej muzyki. U nas jest grany zróżnicowany miks o wspólnym mianowniku: hip-hop, dancehall, reggae, też tango. Borys (współwłaściciel) jest DJem z Berlina, rozkręca tam imprezy reggaeowe od czternastu lat, bierze udział w organizacji wszystkich najlepszych festiwali. Dużo bookingów u nas będzie właśnie z Berlina.

DDN: Poza sferą muzyczną, czemu warto jest się tu wybrać?

BBB: To nie jest klub, to jest beach bar. W gastronomii pracuję od piętnastu lat, zawsze chciałam stworzyć miejsce, które będzie łączyło muzykę z kuchnią. Mam wrażenie, że w Warszawie, a zwłaszcza na Żoliborzu, tego typu miejsc po prostu nie ma. Nie mówię tu o lokalach, gdzie można zjeść parówkę pod piwo, słuchając przy tym radia.

DDN: Jak długo będziemy mogli cieszyć się plażą?

BBB: Myślimy, że do końca października, ale zobaczymy, jak długo będzie ciepło. Potem przenosimy się do zamkniętego pomieszczenia na Żoliborzu. Nie chcę zapeszać, dlatego nie podam lokalizacji, ale taki jest plan.

DDN: Jak z kuchnią, co na barze?

BBB: Cały czas się rozwijamy, mamy oryginalny grill i z tego korzystamy. Mamy kucharza z Jamajki, który stara się uzyskać prawdziwy smak swoich stron. Otwarcie było dopiero tydzień temu, więc cały czas uzupełniamy kartę. Hitem są paluchy z mąki kukurydzianej, sami je wypiekamy. Na barze drinki na świeżych owocach, na wieczór schodzi nam pięć koszyków truskawek. Są też klasyczne pozycje,takie jak Long Island Ice Tea.

Spróbowaliśmy drinków -  na kruszonym lodzie, z naturalnymi owocami, były idealnym uzupełnieniem wieczoru na plaży. Do tego pikantny kurczak z grilla, dobry, z ciekawymi sosami. Paluchy kapitalne, smakiem przypominają słonawe pączki. Świetnie nadają się na zagrychę do drinków. Wciąż musimy się wybrać tu na imprezę, bo pomimo tego, że reggae nie jest moim ulubionym gatunkiem muzycznym, to miejsce mnie zauroczyło.
Miejsce przystępne dla psów, więc można zahaczyć podczas spaceru z ulubieńcem.

Tropikalna wyspa?
Grill.

Kolorowy bar, nawet po nocy nie zbłądzę.



Właściciele.

Po lewej kurczak z grilla, po prawej paluchy.

Orzeźwienie...

...i więcej orzeźwienia.

sobota, 27 lipca 2013

Bao Bar

 do 20zł
http://www.baobar.pl/

Kolejny już raz powracamy na ulicę Jana Pawła II, gdzie w ciągle zmieniających się pawilonach powstał Bao Bar, ze znanymi nam pierożkami baozi. Dla tych, którzy nie śledzą naszego bloga regularnie (wstyd), lub ominęli wpis o ToTu, przypominamy: są to bułeczki gotowane na parze z różnorodnym nadzieniem, popularne w Chinach, Malezji i Singapurze. Niejednokrotnie w krajach azjatyckich są odpowiednikami naszych burgerów - sprzedawane z budek, za niską cenę. Protoplaści street foodu.

I to od ceny zaczniemy, ponieważ Bao Bar wyznacza konkurencji nowy standard: 14zł za siedem pierogów. Bardzo dobra cena, na tle innych miejsc, gdzie za więcej, dostaniemy mniej. Wnętrze małe, ale dość dobrze zagospodarowane, nad całością czuwa obecny na miejscu właściciel.
Na początek kim chii, surówka kuchni koreańskiej, podobna naszej kiszonej kapuście.
Wtopa.
Głównym składnikiem kim chii jest papryka Gochugaru, która nadaje kapuście charakterystyczną, mocno czerwoną barwę. W Bao Barze "kim chii" jest zielonkawo-niezdecydowanej barwy, a smakiem przypomina domową kapustę, do tego zbyt octową. Po złym początku, nadzieję pokładam w baozi - razem z moją towarzyszką zamówiliśmy dwa miksy, zestawy po siedem różnych smaków, a w tym: ze szpinakiem, z kurczakiem, z wieprzowiną, z ananasem i białym serem, z krewetkami, z pomidorem suszonym i soczewicą. Sama bułka świetna, podobna do naszych klusek na parze, jednak z nadzieniami jest tak, jak można było się spodziewać: klasyczne, mięsne, działają.
Reszta - nie.
Broni się jeszcze soczewica, ale pomysły w stylu ananasa z białym serem są niezręczne, nie wpisują się ani w orientalną, ani w pseudopolską modłę. Czasem, trzymanie się bezpiecznej klasyki jest najlepszym wyjściem.

Dobra cena, dobre klasyczne wersje pierogów. Miejsce dobre na szybki lunch, jeśli trzymać się będziemy z dala od radosnej improwizacji, oraz kim chii, które kim chii nie jest. W ofercie jest też dowóz do biura/domu.

Z czynnym ogródkiem.

Dekoracja wnętrza, smoczy głód.

Kim Chii (?)

Mix Baozi.

Oliwia lubi wszystkie rodzaje pierogów.

czwartek, 25 lipca 2013

Aioli

http://www.aioli-cantine.com/
20-40zł

Świętokrzyska, pomimo że od dłuższego czasu zamknięta, nie pozostaje ulicą martwą. Wprost przeciwnie, każdego dnia przetaczają się tu tłumy ludzi, nie tylko z pobliskich biurowców. Takie otoczenie jest świetne dla rozwoju nowych, ciekawych kulinarnie miejsc. I tak powstała Aioli, nazwana od prowansalskiego sosu czosnkowego, święcąca sukcesy restauracja pana Marcin Wachowicz (znanego nam chociażby z MOMU) i dwóch wspólników  Piotra Kwaśniewskiego oraz Marcina Wrońskiego.

Prosty, niemal surowy wystrój i luźna atmosfera - kelnerzy w strojach "domowych", jedynie z drobnymi fartuszkami. Gdy robię zdjęcia pytają, gdzie się to ukaże - dobra reakcja. Gorzej jest z tempem samej obsługi, woda dotarła szybko, na złożenie reszty zamówienia czekaliśmy niemal pół godziny. Dobrze, że było o czym rozmawiać, luźna i leniwa atmosfera łatwo się udziela.

Na początek Don Quijote, bułka podana z czterema sosami aioli, trzeba zobaczyć, czy mieszanka żółtek, czosnku i oliwy, jest warta nazwy restauracji. Nie zawiodłem się, pieczywo świeże i chrupkie. Sosy gęste i satysfakcjonujące smakowo, zwłaszcza do gustu przypadło mi aioli estragonowe.
Na drugie danie, French Burger dla mnie, oraz pizza Chorizo dla mojej towarzyszki. Po dobrym starcie, pizza była rozczarowująca - jasne, ciasto cieniutkie, jak włoskie, sos pomidorowy o naturalnym smaku, ale co z tego, jeśli samego chorizo było tyle, co kot napłakał? Parę listków rukoli na wierzchu nie ratowało sytuacji, jako pizza Chorizo, nie mogła się wybronić. Byłaby za to wyśmienitą margheritą.

French burger to rodzaj kanapki z pieczoną wołowiną brisket, jajkiem sadzonym, karmelizowaną cebulą, serem Bursztyn, wszystko "zapakowane" w brioszke. Wołowina dość twarda - tak jak powinna być, świetnie komponowała się z resztą dodatków. Chyba pierwszy raz w Warszawie spotykam się z tym francuskim specjałem, do tego tak dobrze wykonanym. Trzeba tu zaznaczyć, że fan klasycznych burgerów może być zaskoczony - French burger nie ma z nimi wiele wspólnego.

Jeśli masz sporo czasu i nie przeszkadza Ci powolna obsługa, to Aioli jest świetnym miejscem na obiad, bądź relaks przy przekąskach ze świetnymi sosami. Wizja kuchni jest spójna, wystrój lekko loftowy, a atmosfera przyjemna i sprzyjająca towarzyskim spotkaniom. Wrócę tu, choć na pewno nie na pizzę.



Don Quijote

Pizza Chorizo Margherita

French Burger.

I dodatki.

Szyld!

Półki, jak u Babci.

Lokalne wypieki.

Surowo, ale przytulnie.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Mandala

 20-40zł
 http://mandalaklub.com

Mandala to motyw artystyczny, najczęściej występujący w sztuce buddyjskiej. Proces tworzenia mandali jest czasochłonny i wymaga skupienia - usypuje się ją z kolorowego piasku po to, żeby na koniec ją zniszczyć. Jest to forma medytacji, mandale spełniają różnorakie funkcje.
Podobnie jest z jedzeniem - godziny przygotowań po to, żeby w paręnaście minut zaznać przyjemności smakowania, pokrzepić ciało. Z takim filozoficznym zapleczem jesteśmy gotowi, żeby udać się na ul. Emilli Platter, do lokalu, gdzie nie tylko znajduje się restauracja indyjska, ale i przestrzeń klubowo-kawiarniana.

Pomimo lekko ukrytej lokalizacji, Mandalę znałem już wcześniej - koncertowali tu znajomi, parę razy zahaczyłem w porze lunchowej. Tym razem, dokładnie przestudiowałem kartę: pozycje nie tylko indyjskie, ale i elementy kuchni nepalskiej, oraz tajskiej. Ciekawe. Decydujemy się na dwa zestawy lunchowe, oraz kurczaka Masala po Nepalsku. Dania docierają do nas szybko, podoba nam się forma podania: po trzy kwadratowe, szklane foremki na specjalnej tacce. W pierwszym zestawie: kurczak maślany, ryż basmanti oraz dal z soczewicy. Dobre zestawienie, kurczak w łagodnym, jak na indyjskie strony sosie pomidorowo-śmietanowym, świetnie komponuje się z lekko kleistym ryżem. Dal to ogólne określenie na wszystkie warzywa strączkowe, jednak w Europie przyjęło się, że gdy zamawiamy dal (czy dhal), dostajemy rodzaj gęstej zupy z warzywami.
Drugi zestaw to kurczak, warzywa w aromatycznym curry oraz jogurt naturalny. Jogurt świetnie spisał się jako równowaga dla pikantnego kurczaka, warzywa curry też nie należały do najłagodniejszych. Zestawienie ciekawe i kompletne. Sam jestem wielkim sympatykiem pikantnych smaków, jednak wiem, że dla niektórych zestaw byłby za ostry - lepiej od razu powiedzieć, czego oczekujecie.
Kurczak po Nepalsku okazał się gwiazdą posiłku - odpowiednio podkręcona ostrość, wyrazisty smak oraz gęsty sos, który jest kwintesencją kuchni nepalskiej. Oczywiście, do wszystkiego dodaliśmy naan, dobrze znany amatorom kuchni wschodu, płaski chleb, wypiekany w piecu tandoori.
Jedyne, do czego można się przyczepić to jednakowa konsystencja wszystkich dań - półpłynna, w mniej lub bardziej gęstym sosie. No cóż, taka konwencja, którą się albo uwielbia, albo nienawidzi.

Do gustu przypadł mi kolorowy wystrój wnętrza, luźna atmosfera, oraz kapitalne murale w ogródku. Przestrzeń restauracji została dobrze zaplanowana i nawet pobliski parking tak bardzo nie przeszkadza. Jestem ciekaw, jak sąsiedzi znoszą nocne imprezy i koncerty, ale to chyba urok wszystkich mieszkań w Centrum. Mandala jest lokalem o dobrej, autentycznej kuchni w przystępnej cenie, gdzie można przyjść zarówno na lunch, jak i na wieczorny relaks.

Niepozorny znak.

Letni bar.

Jedna z sal.

Ogródek.

Ta Pani chyba puściła do mnie oko.
Kolorowo!

Kurczak Masala po Nepalsku.
Od lewej: kurczak maślany, ryż basmanti oraz dal z soczewicy.

środa, 17 lipca 2013

Jakie Taco

www.facebook.com/jakietaco
do 20zł

Umarł król, niech żyje król!

Mowa oczywiście o łaskawie panującym street foodzie, władcy o tyle dobrym, że zwykle dostępnym niższym kosztem od regularnych restauracji, za to o wyższym standardzie niż fastfoody. Tego typu działalność jest zbieżna z naszą filozofią, dlatego staramy się odszukać miejsca, gdzie streetfood oznacza "prawdziwe jedzenie, sprzedawane na ulicy", a nie "zakamuflowany fastfood". W pewien sposób historia zatacza krąg - powracamy do zakupów w niemal bazarowych otoczeniu. Dziś o meksykańskiej odsłonie tego trendu rozmawialiśmy z właścicielką Jakie Taco.

Damian Dawid Nowak: Gdzie możemy Was spotkać?

Jakie Taco: Zaczęliśmy od Free Form Festival, jesteśmy na stałe na Płycie Desantu, przy Pomoście. Obstawiamy imprezy - raz był Targ Śniadaniowy, niedawno Święto Saskiej Kępy, Śniadanie na Trawie... najlepiej śledzić nasz facebook.

DDN: Skąd pomysł?

JT: Wcześniej nie zajmowaliśmy się gastronomią, ale szukaliśmy pomysłu na nową inicjatywę, która dałaby nam sporo zabawy. Mój wspólnik (a osobiście chłopak) miał w tym wielki udział. Szukaliśmy tego, czego nam samym brakuje, gdzie nam tego brakuje i co umiemy zrobić. Nasza kuchnia jest wynikiem takiej analizy. Chcieliśmy zdrowych, nie przesadnie ciężkich, szybko dostępnych dań. Poza tym uważamy, że temat kuchni meksykańskiej nie został jeszcze w Warszawie wyczerpany.

DDN: Co mamy w menu?

JT: Pozycje klasyczne: taco - przekąska, mocno serowa quesadilla, burrito - zdrowe ale ciężkie oraz fajita - nasz autorski pomysł z awokado. Wybrane dania są dostępne w wersji wegańskiej.

DDN: Jako początkujących w branży gastronomicznej, co Was zaskoczyło?

JT: Zaskoczyło nas, jak bardzo angażujący jest to biznes - we dwoje mamy pełne ręce roboty. Podobnie komentarz pani w Sanepidzie, która kazała nam "zajmować się tym, do czego zostaliśmy wykształceni". Pomimo tych trudności, mamy plany na przyszłość. Chcielibyśmy rozszerzyć działalność w dwóch kierunkach: lokal oraz kolejna przyczepa. Lokal dałby nam bazę, a poza tym, ludzie często pytają o alkohol. Tequilla pasowałaby do naszej kuchni (śmiech) Niestety, w busie nie jest to możliwe.

Degustacje zaczęliśmy od quesadilli - bardzo mocno serowa, dokładnie taka, jaka powinna być, podana z łagodną salsą pomidorową. Nie jest to danie dietetyczne, ale zdecydowanie dobre, świetne na imprezę. Tacosy podane w meksykańskich taco shells, lepszych, niż w wielu restauracjach stacjonarnych. Za to ostrość była dość mocno podkręcona, do tego stopnia, że Aleksa odmówiła współpracy - jeśli jesteście fanami łagodnej kuchni, musicie prosić o "stonowaną" wersję. Miłym akcentem była limonka do smaku - świetnie pasująca do wszystkich dań kuchni meksykańskiej.
Ach, chciałoby się do tego tequilli!




Godzina lunchowa!

Można zamawiać!

Taco.

Quesadilla.

Niby korpo-Mokotów, a jak zielono.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Najczęstsze błędy warszawskich (i nie tylko) restauratorów.




Czasem wpadasz na obiad do restauracji, czasem ci się wszystko podoba. A czasem nie.
Oto lista "grzechów głównych", których dopuszczają się restauratorzy, a na które musimy być uczuleni:

1. "Restauracja to niezły biznes." - jak zwykle, wszystko zaczyna się w głowie. Jeśli myślisz, że restauracja to dobry, łatwy do prowadzenia interes, który może się rozwijać zasadniczo bez większego twojego wkładu, to nie możesz się bardziej mylić. Stworzenie spójnego wystroju, dobrego nastroju i na końcu, a raczej przede wszystkim, pełnej, sensownej karty, wymaga interdyscyplinarnego doświadczenia. Jasne, możesz zatrudnić do wszystkiego specjalistów, jednak oni przestaną sie tym interesować w momencie, w którym wypełnią swoją funkcję. Dobrym przykładem jest kazus mojego przyjaciela - dla jego dobrego imienia nie wymienię, gdzie prowadził swoją pizzerię. Tak, jak człowiek był sympatyczny, tak jego "biznes" utrzymał się niecałe cztery miesiące. Zżarły go koszty i...

2.Pańskie oko konia tuczy. - ...brak jego obecności w lokalu. Nie jest możliwym bycie restauratorem bez regularnych wizyt w restauracji. Nie dziwi mnie tu nawet plajta restauracji Pani Gessler, co do której talentu i zmysłu estetycznego wątpliwości nie mam - za to jestem pewien, że nieobecności spowodowane Kulinarnymi Rewolucjami zrobiły swoje. Zostawianie wszystkiego w rękach managerów nie kończy się najlepiej.

3."Dorzucimy jeszcze coś orientalnego. I burgery. I owoce morza. A wszystko dietetycznie." - Freddie Mercury śpiewał "I want it all", ale dla restauratora układającego menu, nie jest to najlepsza rada. Krótkie menu sugeruje, że to, co zaraz znajdzie się na naszym talerzu, nie przeleżało miesięcy w zamrażarce. Nie jest możliwe, żeby pięciostronne menu składało się z samych produktów pierwszego sortu. Specjalizacja jest w cenie, jednolita wizja - tym bardziej. Co za tym idzie, ślepe podążanie za trendami jest głupotą. O ile same mody kulinarne nie mają w sobie nic złego - pokazują, że mamy coraz większą świadomość tego, co chcemy jeść, a słabi przedstawiciele, nawet najpopularniejszego trendu, zrobią plajtę, tak dorzucanie popularnych pozycji do karty o innym charakterze zaniża poziom restauracji.

4.Oszustwa. - to boli w restauracjach przyhotelowych czy w kurortach wypoczynkowych, gdzie niejednokrotnie najbardziej liczy się zysk. Ktokolwiek miał do czynienia z restauracyjnymi zapleczami wie, jak bardzo można klienta oszukać na produktach używanych w kuchni. Ilekroć zamawiając stek z polędwicy argentyńskiej, dostałeś polską krówkę? Im ciężej dociec, tym łatwiej o oszustwo. Najczęściej oszukiwani jesteśmy na baraninie, truflach, produktach, których smak nie jest rozpowszechniony. Zamiast oscypka dostajemy ser wędzony, zamiast dorsza i soli - czerniaka i limandę żółtopłetwą. W jednej z Warszawskich restauracji, Inspekcja Handlowa odkryła mrożone pierogi z truskawkami, przeterminowane ponad 2 lata. A my za to płacimy. Dlaczego boję się zamawiać ciastek, które mocno posypane są cynamonem lub cukrem pudrem? Dlatego.

5.Relacja jakość/cena. - oszustwa też należą do tej kategorii, ale chciałem zwrócić uwagę na coś innego: 75% Polaków kieruję się jakością, przy wyborze restauracji. Dlatego warto wybierać te miejsca, gdzie mamy pewność co do produktów. Nie zawsze sztuczne zaniżanie cen (punkt 4) jest drogą do sukcesu. Nie mówię tu już o przypadkach, gdy cena jest wysoka, a jakość kiepska, jedynie o realnej cenie, za realny produkt wysokiej jakości: większość z nas woli zapłacić więcej, a otrzymać lepszy produkt.

Nie jestem głupim idealistą. Nie oczekuję rewolucji, nie wierzę, że nagle w nadmorskich smażalniach olej będzie wymieniany częściej, niż co 14 godzin. Jedyne czego oczekuję, to reakcji - nie musisz jeść czegoś, co ci nie smakuje. Jeśli źle pachnie, jeśli masz wątpliwości co do pochodzenia półproduktów, jeśli rachunek jest zbyt wysoki - pytaj, dociekaj, zwracaj uwagę. Niech błędy restauratorów pozostaną ich błędami - klient nie musi za nie płacić.

Na 100% dotarło.

niedziela, 14 lipca 2013

Der Elefant

30-60zł
https://www.facebook.com/RestauracjaElefant?fref=ts

Niedawno dotarła do mnie ciekawa nowina: Allan Starski przeprowadził lifting znanego, starego, warszawskiego Słonia. Okazało się, że zmiana była nie tylko kosmetyczno-estetyczna, metamorfozie uległa cała koncepcja lokalu, idąc w kierunku modnej kuchni fusion, pasującej do loftowej fasady. Czy ogromny, bo trzypiętrowy Słoń okaże się tak ciekawy w środku, jak monumentalny jest na zewnątrz?

Po pierwsze, obsługa. Szybka i sprawna, pomocna i dobrze poinformowana. Wzór dla wszystkich restauracji, zwłaszcza biorąc pod uwagę nie do końca formalny nastrój miejsca. To jest właśnie ten rodzaj elegancji, który lubię - swobodna i pozbawiona zadęcia. Efekt uzupełniają stoliki ustawione na odnowionym dziedzińcu dawnego Hotelu Saskiego, na terenie którego restauracja się znajduje. Krótko mówiąc, idealna sceneria na randkę.

Zaczynam od kremu z homara. Gęsta zupa o ciemnopomarańczowej barwie, przyozdobiona ciastem i krewetką. Delikatny, gładki smak i charakterystyczny posmak sprawią, że przekonają się do niego nawet ludzie, którzy sceptycznie podchodzą do owoców morza. Drugie danie i trochę cięższy wybór: w karcie są pozycje rybno-morskie, amerykańsko-mięsne i orientalne. Ja, tradycyjnie podchodzę do burgera, tu w wersji z pasztetem z wątróbek, likierem i pastą truflową. Świetnie zrobione mięso, oczywiście z wcześniejszym pytaniem o preferencje. Niestety, nie byłem w stanie wyczuć pasty - co do jej truflowości mogę mieć wątpliwości, co nie zmienia faktu, że burger był świetny. Do tego frytki z prawdziwych ziemniaków oraz klasyczna surówka.
Moja towarzyszka zdecydowała się na Ton Kat Su, wariację na temat japońskiego odpowiednika schabowego. Tu w wersji drobiowej, w dobrej, chrupiącej panierce, zrobił na mnie dobre wrażenie. Miłą możliwością jest wybór ryżu - od jaśminowego po kokosowy. Warzywa z woka standardowe, wrażenia nie zrobiły, ale też robić go nie miały. Czuję, że mięsa są tu znacznie bardziej dopieszczane, niż zielenina.

Wizytę w Elefancie uważam za bardzo udaną. Ci, którzy pamiętają go sprzed dwudziestu lat mogą przeżyć mały szok, ale na pewno nie zawiodą się na kuchni. Życzę sobie więcej tego typu lokali, o tak starannie przygotowanej stronie wizualnej, dobrym serwisie i wszechstronnej kuchni (to ostatnie zwłaszcza trudne do wykonania).

P.S.
Nie wiem, czy spora ilość negatywnych, zwłaszcza ze strony kulinarnej, recenzji lokalu wynika z tego, że odwiedziłem go później niż pozostali, czy z mojego niezwykłego szczęścia w doborze dań. Inne recenzje przeczytałem po napisaniu własnego tekstu i zdziwiony jestem drastycznymi różnicami w odbiorze. Cóż, opierając się na własnym doświadczeniu - miejsce polecam, ale ciekaw jestem, jak będzie przy następnej wizycie. Będę dawał znać.




Krem z homara.
Ton Kat Su.

Rossini Burger.

Tak wygląda kuchnia.

Pomimo rozmycia (a może właśnie przez nie), strasznie lubię to zdjęcie.

Patio.