sobota, 28 września 2013

Tuk Tuk

Po raz kolejny wracam w okolice Placu Zbawiciela, tym razem by skosztować street foodu w wersji tajskiej. Brzmi jak oksymoron, głównie przez to, że większość warszawskich restauracji tajskich aspiruje do poziomu białoobrusowego. Tuk Tuk dla odmiany jest małe, nastawione na odbiorcę młodego i spragnionego nowoczesnej, łatwo przystępnej kuchni.

Pierwszy plus za półotwartą kuchnię, spora część gotowania odbywa się na naszych oczach. Obsługiwany byłem przez chłopaka o wystraszonych oczach - otwarcie restauracji było niedawno, więc wspomaganie się kartką przy opisie dań jest wybaczalne. Wnętrze jest przyjemne, pomimo tego, że malutkie - wrażenie robi stelaż zawieszony pod sufitem, z wmontowanymi lampami. Zdecydowałem się usiąść na zewnątrz, niestety wąskie, ławkowe stoły nie należą do najwygodniejszych, zwłaszcza przy jedzeniu lubiących się rozlewać sosów.

Tym razem zdecydowałem się na złoty klasyk - zielone curry z kurczakiem (występuje, jak większość dań tutaj, także w wersji wege i krewetkowej), moja towarzyszka wybrała Laksę (tajską zupę) z krewetkami. Curry dość ostre, o charakterystycznym smaku, z dodatkiem cukinii i zielonej papryki. Mało mi było mięsa, które samo było kompletnie nieprzyprawione. Laksa okazała się lepszym, ciekawszym wyborem - pod warunkiem oczywiście, że lubi się mleczko kokosowe. Łagodny, słodkawy smak z wyraźną nutą sosu rybnego, krewetki miękkie, towarzyszka zachwycona.

Gdybym do Tuk Tuk trafił przed Naam Thai, pewnie nie grymasiłbym. Jednak biorąc pod uwagę podobne ceny w obu miejscach, Tuk Tuk wypada słabo. Nie jest to miejsce złe, broń Boże. Po prostu jest wiele lepszych, co może być wystarczającym powodem, bym tu nie wracał.


Zielone curry z kurczakiem.

Laksa z krewetkami.

Alicja jest usatysfakcjonowana.

Tuk,tuk,tuk,tuk.

Z zewnątrz.

Menu.

Instalacja!

czwartek, 26 września 2013

Obiad z... Jamesem Craigiem / MOMU.gastrobar

Po raz pierwszy w cyklu Obiad z... miałem przyjemność rozmawiać z pisarzem spoza Polski, autorem Londynu we Krwi - Jamesem Craigiem, który nasz kraj odwiedził w ramach promocji swojej najnowszej książki Milcz nawet po śmierci. Ten wyjątkowy rozmówca wymagał wyjątkowego miejsca, dlatego zdecydowałem się na powrót do wychwalanego wcześniej MOMU, który niedawno zmienił menu. Zarówno wywiad, jak i lunch uważam za bardzo udany.

Damian Dawid Nowak: Pańska pierwsza książka (Londyn we Krwi) została w Polsce bardzo dobrze przyjęta, co jest przyczyną tego sukcesu ?

James Craig: Jedną z zalet gatunku, jakim jest kryminał, jest jego uniwersalność. Możesz sięgnąć do książki będąc w dowolnym miejscu kuli ziemskiej i od razu dać się wciągnąć w intrygę. Po drugie, zauważyłem, że jak na wielkie miasto, w Londynie jest osadzonych stosunkowo mało kryminałów. Myślałem, że jeśli uda mi się przedstawić współczesnego inspektora, żyjącego w samym centrum miasta - dosłownie, bo komisariat znajduje się minutę pieszo od Trafalgar Square - to zafascynuje to ludzi. Postaci, bo to właśnie dla postaci wracamy do książek, są realistyczne, bardzo zależało mi, żeby zarówno główny bohater, jak i pozostali, nie byli superbohaterami, żeby byli bardzo ludzcy. Umieszczenie ich w realnych lokalizacjach sprzyja temu celowi.

DDN: Czytając recenzje, nie sposób pominąć porównania do trylogii Milenium. Jak Pan się do tego ustosunkowuje ?

JC: Cieszy mnie to, w końcu każdemu pisarzowi zależy, żeby ludzie wiedzieli o istnieniu jego książki. Pierwsza książka z cyklu Millenium siedziała u mnie na półce z sześć miesięcy, ale kiedy za nią się zabrałem, nie byłem w stanie przestać! A jest o dziennikarzach, nie znoszę dziennikarzy, sam kiedyś byłem jednym z nich! (śmiech)
Autor pozwala sobie na ciekawe komentarze społeczne, jeśli ludzie widzą tu analogie do moich publikacji, bardzo mi to schlebia.

DDN: Myślę, że po części za sukces Londynu w Ogniu odpowiedzialne są odważne sceny seksualne.

JC: To są fragmenty, podczas pisania których jestem najostrożniejszy. Mówiąc w kontekście Millenium, jasne jest, co Larsson chciał przekazać, chciał zwrócić uwagę na problem przemocy wobec kobiet. W moich książkach jest znacznie mniej brutalności. Jestem człowiekiem stabilnym emocjonalnie, o jasnej hierarchii wartości z rodziną na szczycie. Promowanie przemocy nie leży w moim interesie, nie byłoby nawet autentyczne. W mojej książce, w Londynie we Krwi są sceny homoseksualnej przemocy. Czytając negatywne opinie, złe recenzje, jest to najczęściej krytykowany fragment. Chciałem uniknąć schematów: jeśli w historii kryminalnych jest kobieta, musi być ofiarą, nie piszę też porno, nie umiem pisać romansów -  moja żona mówi, że nie jestem romantykiem. W Anglii seks i przemoc występują razem, jak ryba i frytki, są oczekiwane w duecie. Osadzając kobietę w postaci ofiary, pozostają dwie opcje: albo odwrócić role pokazując, że naprawdę nie była ofiarą, albo pozwolić jej na szybką zemstę.

DDN: Co może Pan powiedzieć o wchodzącej właśnie na polskie półki Milcz nawet po śmierci ?

JC: Że polski tytuł jest lepszy od oryginalnego! (Never apologise, never explain)
Historia zaczyna się od morderstwa starszej pani, Claryle (główny bohater serii) chce sprawę od razu zakończyć, przekonany o winie jej męża. Jednak, gdy ten się nie przyznaje, bohater zaczyna węszyć, znajdując obsesję życiową denatki - śmierć brata sięgającą niemal czterdzieści lat wstecz. Historię zainspirowała realna sprawa, o której kiedyś przeczytałem w gazecie. Zafascynowała mnie uporczywość, z jaką ludzie potrafią dążyć do celu, ich niezłomność przez tyle lat. Jednak żadne z nazwisk, czy dalsza część historii, nie opierają się na faktach. Jedyną realną postacią występującą w książce jest właściciel kawiarni - Marcello. A co i do niego, miałem wątpliwości.

DDN: Jak przebiega Pańska wizyta w Polsce?

JC: Pisanie książki to długi proces. Pierwszą osobą, która czyta moją książkę, jest moja żona. To, że tutaj siedzimy jest efektem pięciu, sześciu, nawet siedmiu lat pracy, jest to zarazem najprzyjemniejszy etap procesu. Bardzo dobrze jest móc spotkać się z prawdziwymi ludźmi, a nie tylko z postaciami w mojej głowie.
(śmiech)
To jest moja druga wizyta tutaj, po trzydziestu latach mieszkania w Londynie, dostosowałem się do miejskiego trybu życia. Nie znoszę wybierać się gdzieś jako turysta. Taksówki, brak pojęcia o geografii, poznawanie całości na bardzo powierzchownym poziomie... Kiedy już się . W Warszawie mam poczucie przestrzeni - ulice są w systemie greckim, znacznie łatwiejsze do poruszania się niż Londyn, który nie zna prostej ulicy. 

DDN: Na co zwraca Pan uwagę wchodząc do restauracji ?

JC: Po pierwsze, na ilość gości - mała zawsze źle świadczy o lokalu. Choć miałem kiedyś w Londynie swoją ulubioną restaurację meksykańską, a muszę przypomnieć, że kuchnia meksykańska cieszy się sporą popularnością. Pomimo tego, i naprawdę dobrej kuchni, niemal zawsze byłem tam jedynym klientem. To było w godzinach lunchu, jeden tylko raz wybrałem się po osiemnastej i... nie byłem w stanie wejść, tłum tarasował wejście, a butelki tequili latały przez cały bar.
Staram się też omijać pułapki turystyczne, miejsca drogie i popularne, a niekoniecznie zapewniające dobrą jakość. 

DDN: Wegetarianizm jest przejawem Pańskiej filozofii ?

JC: Kiedy dorastałem, panowały nastroje antynuklearne, antykorporacyjne, antywojenne. Wegetarianinem zostałem za czasów studiów, moje umiejętności gotowania były na tyle słabe, że nie robiło mi to różnicy.
(śmiech)
Poważnie mówiąc, nie odpowiada mi sporo spraw związanych z hodowlą zwierząt, więc nie przykładanie ręki do ich cierpienia jest moim świadomym wyborem. Pamiętam, że pierwszy biznesowy lunch, na jaki byłem zaproszony miał miejsce w siedzibie firmy mięsnej. Gdy odmówiłem swojej porcji mięsa, na sali zapadła grobowa cisza, jakbym śmiertelnie kogoś obraził.

DDN: A jak smakuje Panu w MOMU?

JC: Jest dobrze, zarówno zupa, jak i napój mi odpowiadają. Nie są to rzeczy, które sam dla siebie bym wybrał. Czasem człowiek przychodzi do restauracji z konkretnym pomysłem, a czasem nie jest pewien, co chce wybrać. Obsługa pomogła mi dziś dokonać decyzji i dobrze się przy tym spisała.

Menu, pomimo zmiany pozostaje nieczytelne - startery w środku, dziwna mieszanka angielskiego i polskiego, niezręczne nazwy... Wszystko wybaczam próbując dań, które znowu zdobyły moje podniebienie. Na początek wegetariańska zupa tajska, którą zarówno ja, jak i mój gość uznaliśmy za bardzo udaną. Stek z sosem z kaparów był idealnie wysmażony, z lekką nutą krwistości, która cudownie komponowała się z słonawym sosem kaparowym, mocno okraszonym zielonym pieprzem. Do tego warzywa z grilla i ziemniaczki, kompletny lunch w nowoczesnej wersji. Na deser tiramisu - najmniej ciekawa część posiłku, niczym nie odbiegała od "ciastkarniowego" standardu.

Wegetariańska zupa tajska.

Tiramisu / zupa tajska w wersji mini.

Stek w sosie z kaparów.

James Craig

wtorek, 24 września 2013

Restauracja Kura w Budowie

do 20zł
restauracja-kura.pl

Będę miał problem z otagowaniem tego posta: niby restauracja, a stołówkowo: plastykowe tacki, ubogie menu, samoobsługa i wszechobecny kompot. Ceny trochę wyższe niż w barach mlecznych - około piętnaście złotych za posiłek, wszystko wokół tematycznej kury, która z niewiadomego powodu pozostaje w budowie.

Wystrój prosty, jedynym odejściem od drewnianych stołów i jednokolorowych ścian są malowidła, oraz napisy o humorystycznym zabarwieniu. I tak już wiem, że "zapłacone musi być zjedzone". No cóż, to się okaże.
Decyduję się na tortillę z kurczakiem, moja towarzyszka na filet z serem i sałatkę z pomidorów do tego (dodatki płatne osobno). Tortilla nie przedstawia kuchni meksykańskiej, jedynie maksymalnie spolonizowaną jej kuzynkę. Nie jest zła, wprost przeciwnie - sycąca z mocno ciągnącą serową wkładką. Podobnie z filetem - rozsądny kawałek mięsa w chrupiącej panierce. Całość dość tłusta.

Obiad tu zjedzony jest smaczny i domowy, o niebo lepszy od zgrozy, jaką zgotowała nam Mleczarnia. Jednak ceny są zawyżone, jeśli mamy to potraktować jako bar, a do miana restauracji Kura nie może pretendować. Miejsce do polecenia znajomym studentom, bądź na szybki obiad przy zawężonym budżecie. 


Menu.

Malowidła część pierwsza

oraz kontynuacja.

Filet z serem i tortilla, w tle majaczy kompot.

Filet z serem.



sobota, 21 września 2013

El Caribe

https://www.facebook.com/RestauracjaElCaribe

Od pewnego czasu bacznie obserwuję okolice Placu Wilsona, od którego rozpoczęła się przemiana Żoliborza w drugie "centrum restauracyjne". Położone nieopodal Placu El Caribe, dodaje do lokalnego kolorytu kompletnie nowy, nawet na skalę krajową, odcień. Kuchnia kubańska! Poza ogólną wiedzą, nie jestem specjalistą od kuchni południowoamerykańskiej - dlatego tym chętniej przyjąłem zaproszenie na spotkanie, które odbyło się jeszcze przed oficjalnym otwarciem restauracji.

Wnętrze przyjemne, utrzymane w kubańskiej stylistyce - znad baru czujnym wzrokiem spogląda Celia Cruz, po przeciwnej stronie podziwiać możemy fototapetę z Katedrą Hawańską. Całość elegancka, ale w odpowiednim stopniu. Niezobowiązujący, latynoski klimat jest obecny.

Na początek podano chleb z dwoma salsami - mango oraz z kolendry, kuminu i oliwy. I już moje serce zdobyte! Nigdzie dotychczas nie spotkałem tak dobrej, słodkiej salsy, jak mango z El Caribe. Idealnie komponowalła się z podanymi w postaci przekąski, świeżo smażonymi platanami (odmiana banana).

Papa rellena, czyli ziemniaki w kukurydzianej panierce dostępne były w dwóch wersjach: z farszem mięsnym i krewetkowym. Druga zdecydowanie cieszyła się większym powodzeniem, jednak traktować je trzeba jako przekąskę/dodatek.
Równocześnie podano faszerowane mięsem awokado, gdzie zachwyciła mnie dojrzałość owocu. 

Następnie spróbowaliśmy zupy z fasoli, dania sztampowego i prezentującego charakterystyczny smak Ameryki południowej. Alternatywą dla niej jest krem z batatów, z esencjonalnym dodatkiem chorizo. Nie tylko kolorem przypominał mi krem z dyni. Dodatek kiełbasy sprawił, że było to jedno z najlepszych dań wieczora.
Po zupach, czas przyszedł na dania główne, a było z czego wybierać: indyk o hiszpańskiej nazwie oznaczającej łachmany żebraka, kalmar w sosie pomidorowym, oraz picadillo a la habanera, czyli mocno czosnkowa wołowina mielona. Do tego ryż z fasolą, czysta klasyka (jedyne danie, które zapewnia ubogim kubańska opieka społeczna). Indyk był smakowity, o ciekawej fakturze przypominającej pulled pork. Kalmary najbardziej lubię saute, jednak w sosie całkiem dobrze się broniły. Za to wołowina... Była wyśmienita! Idealne proporcje przypraw, świetne dodatki, jak niemal w każdym daniu, mocno wyczuwalny kumin.

Na deser flan de lece, czyli klasyczny flan w otoczce z brązowego cukru. Jak dla mnie za słodki, jednak taki już charakter tego święcącego się od cukru deseru.
Poza daniami, uwagę należy zwrócić na drinki autorstwa Damian'osa - zwłaszcza truskawkowe Daiquiri! 

Wizyta w El Caribe zdecydowanie należała do udanych. Jeśli poziom, który prezentują przed otwarciem się utrzyma, będę stałym gościem - a nie rzucam tego typu słów na wiatr. Nad kuchnią pieczę sprawuje Mama, Kubanka, autorka dań i dobry duch restauracji.
Mama wie co dobre.






sobota, 14 września 2013

Obiad z... Maciejem Nowakiem / Restauracja Zwyczajna

Tak pięknym był koncept wspólnych obiadów, jednak podczas tej rozmowy nie udało mi się nic przełknąć. I to nie tylko z powodu ogromnego, multidyscyplinarnego doświadczenia mojego rozmówcy. Otóż tego nieszczęsnego dnia przydarzyła mi się niestrawność, pozwalając cieszyć się jedynie smakiem (ale za to jakim!) herbaty zimowej. Do Restauracji Zwyczajnej na obiad wrócę na pewno, zwłaszcza, że Pan Maciej zareklamował ją słowy "jedna z moich ulubionych restauracji". Ale nie wybiegajmy za daleko w przyszłość, po kolei, prześledźmy rozmowę Nowaka z Nowakiem.

Damian Dawid Nowak: Naszą rozmowę chciałbym podzielić na dwie części: o kulturze, oraz o kuchni. Zacznę od kwestii, która mnie samego najbardziej interesuje: jak Pan skomentuje sytuację w Instytucie Teatralnym?
(konkurs na nowego dyrektora - przypomina autor)

Maciej Nowak: Instytut Teatralny jest miejscem, które stworzyłem dziesięć lat temu i do końca roku nadal prowadzę. Jestem dumny z jego działalności i roli, jaką odgrywa na polskie scenie kultury i teatru. Nie jest mi bardzo miło z powodu zastrzeżeń co do mojej działalności, ale takie jest prawo ministra, jest moim zwierzchnikiem i akceptuję tę decyzję.

DDN: Instytut Teatralny rozpoczął swoje działanie jako inicjatywa obywatelska?

MN: Wszystko zaczęło się od tego, że w 2002 roku Związek Artystów Scen Polskich, który miał ogromny dział dokumentacji teatralnej, postanowił zlikwidować swoje archiwa. Moja przyjaciółka, Dorota Buchwal rozpoczęła działalność ratunkową, do udziału w której zaprosiła i mnie. Był to zryw całego środowiska teatralnego, wspólnie szukaliśmy sposobu na uratowanie zbiorów i udało się to, tworząc osobną instytucję. Szukaliśmy rozwiązań i otrzymaliśmy poparcie ówczesnego ministra Waldemara Dąbrowskiego, który nie chciał jedynie archiwów, ale programów edukacyjnych, naukowych, biblioteki, sali teatralnej. Wszystko to wcieliliśmy w życie. Myślę, że nieukontentowanie Ministra Zdrojewskiego wynika z tego, że Instytut rozwija się według wizji zaproponowanych przez poprzednika.

DDN: Jako miłośnik teatru stojący "z zewnątrz" środowiska, poszukuję w teatrze smutku. Ciężko jest go znaleźć.

MN: Trafił pan w sedno!
Cała popkultura, która do nas dociera jest oparta na bezustannym bawieniu, na rozrywce. To jest fajne, ja to lubię, jednak teatr, jako narzędzie kultury wysokiej implementuje w naszym życiu smutek. W ostatnich latach ja i Instytut Teatralny walczyliśmy z tym trendem, z teatrem komercyjnym i prywatnym. Bałem się, że tego typu teatry zaczną dominować w pejzażu artystycznym. Moje wołanie było wołaniem na puszczy - spotykam dwudziestolatków, dla których synonimem teatru jest Polonia lub 6ste Piętro, są zdumieni, że mogą iść na sztuki, które oferują smutek. To ograniczenie emocjonalne i intelektualne. Odcinamy się od wielkiej dramaturgii, nie da się zrobić Dziadów, Hamleta, Czechowa siłami teatrów komercyjnych - to wymaga wielu postaci, rozmachu inscenizacyjnego. W przypadku teatru prywatnego nie jest to możliwe, działają zwykle w byłych kinach, nie mają środków inscenizacyjnych,taki repertuar się nie pojawia i smutku nie dostarcza.
Smutek jest też ważnym elementem oceny życia publicznego. W dużym stopniu moglibyśmy uniknąć wielu kryzysów i napięć społecznych, gdyby politycy chodzili do teatru na początku lat dwutysięcznych. Gdyby chodzili, to by widzieli, że fala nowego teatru pokazywała bardzo dużo wiedzy o stanie społeczeństwa: pokazywał ludzi bezdomnych, odrzuconych, wykluczonych, pozbawionych pracy i perspektyw. Wyrzuconych poza nawias huraoptymistycznego społeczeństwa.

DDN: Przejdźmy do części kulinarnej. Jak zaczęła się Pańska przygoda z CoJestGrane?

MN: Recenzjami kulinarnymi zacząłem zajmować się przez przypadek, do tego dość późno, bo byłem już po trzydziestce. Dlaczego zaproponowano mi pisanie recenzji? Bo jestem grubasem, więc oczywistym było, że lubię jeść, natomiast wiadomo było, że umiem pisać. Podszedłem do tego całkowicie intuicyjnie, nie byłem fachowy... Minęło osiemnaście lat, jeden artykuł na tydzień, zebrałem dużą ilość doświadczeń, przeczytałem sporo książek.

DDN: Smaki, które pana ukształtowały.

MN: Są smaki, do których zawsze wrócę, targ rybny w Bergen - przypływają tam kutry z morza norweskiego pełne małych krewetek. Kupuje się je w papierowych tutkach i je zasadniczo prosto z wody. Takich sytuacji jest też mnóstwo w Polsce. Chciałbym wrócić na Zamojszczyznę, do malutkiej tłoczni oleju rzepakowego, smakować olej prosto spod prasy, taki spieniony. Chciałbym pojechać do gazdów koło Bukowiny Tatrzańskiej, na świeżo wymacane oscypki.
Dzieciństwo raczej nie ukształtowało mojego smaku, choć jak wiadomo, najlepsza kuchnia była u babci. Babcia warszawska robiła pieczeń rzymską z jajkiem na twardo, a babcia z Grudziądza śledzie smażone w zalewie octowej.

DDN: Co zwraca Pana uwagę w polskiej gastronomii?

MN: Jest w tej branży nieme przyzwolenie na wzajemne oszustwa. Właściciele zatrudniają pracowników na umowy śmieciowe, eksploatują ponad miarę, bądź nie wypłacają pieniędzy. To jest wolna amerykanka - dzięki temu biznes rozwija się żywiołowo, ale chaotycznie. To się ureguluje, póki co wzorowa jest sytuacja sanitarna, nawet w porównaniu z krajami o dłuższej historii kulinarnej, jak na przykład Francja. Nadzór sanitarny jest męczący, ale skuteczny. Mam wrażenie, że łatwiej zatruć się teraz w domu, niż w restauracji.

DDN: Pan na pewno nie, nikt nie podałby rozpoznawalnemu krytykowi starego bądź złego jedzenia.

MN: Raz mi się to zdarzyło. (chwila milczenia)
W jednym z lokali podawano mule, część z nich nie była otwarta. Myśląc podobnie jak Pan, nie dowierzałem, żeby podali mi zepsute. Zjadłem wszystko, co bardzo uprzyjemniło mi weekend.

DDN: Czy w restauracjach nie traktują Pana inaczej?

MN: Jestem traktowany inaczej, serwis stara się być bardzo miły, uśmiech nr. 3 przykleja się do buzi na cały mój pobyt. Ale w ciągu piętnastu minut nie zdążą zmienić wyposażenia, składników czy kucharza. Z resztą zbytnie nadskakiwanie też nie służy lokalowi - na przykład ostatnio w BĄTĄ szybko zorientowałem się, że pomimo pełnej sali jestem jedyną obsługiwaną osobą. Ludzie przy innych stolikach chcieli mnie zabić, odwdzięczyłem się bardzo jadowitą recenzją.

DDN: Niedawno udostępnił Pan listę restauracji, które polecił Pan Korze, czy jest to lista uniwersalna?

MN: Tak, właśnie dlatego udostępniłem to na facebook-u. Wpadłem na pomysł, że co pół roku będę udostępniał taką Listę Kory. Tak, jak w gastronomii różne potrawy mają nazwy pochodzące od wielkich artystów, np.: Carpaccio czy Chateaubriand.

(lista dostępna pod artykułem)

DDN: Jaka jest przyszłość polskiej gastronomii?

MN: Jedzenie stało się elementem popkultury, podlega trendom podobnie jak ubieranie się, ciuchy, fryzury. Nadchodzi czas restauracji autorskich, będziemy chodzić do konkretnych szefów kuchni. Będą to ludzie, którzy wrócili z emigracji zarobkowej do Wielkiej Brytanii czy Skandynawii, z doświadczeniem tamtych standardów. Oni doceniają naszą kuchnię, ale mają lepsze wykształcenie; wszyscy wiedzą, czym jest pasternak! Na targach niejednokrotnie się sprzedaje pasternak, jako "dużą pietruszkę". Oni wiedzą, jak to segregować.

DDN: Za granicą jest lepiej?

MN: Za kilka lat przeżyjemy przełom, Polska stanie się centrum kulinarnej Europy. Dlaczego? Mamy cudowne rolnictwo, produkujemy: warzywa, jarzyny, nabiał, wszystko doskonałe. Koniec przywożenia pomidorów z Włoch, podniecania się, że są lepsze. Pomidory polskie wyparły z rynku - jakością i ceną - bułgarskie, które wychwalane były za mojej młodości.
Mamy doskonałe mięsa, nawet rasy wołowiny japońskiej są hodowane. Polska jagnięcina, choć nowozelandzka jest łątwiej dostępna.

DDN: Czy to nie jest pozostałość po PRL-u?

MN: Pana pokolenie ma zafałszowane pojęcie o PRL-u, wszystko co Pan wie o PRL-u to kłamstwa! To kwestia naszej niskiej samooceny, cierpimy na brak poczucia własnej wartości. Zawsze byliśmy krajem peryferyjnym, aspirującym - tak było dawniej, tak jest teraz.
Docenienie polskiej kuchni, polskiego rolnictwa może pomóc nam docenić wartość miejsca, w którym żyjemy.

Lista Kory

Mąka i woda, ul. Chmielna 13a
Maghreb, ul. Burakowska 9
Jung und Lecker, ul. Emilii Plater 14
Mamma Marietta, Wołoska 74a
Kuchnia funkcjonalna, ul. Jakubowska 16
Superiore, ul. Piękna 28/34
Brasserie Warszawska, ul. Górnośląska 24
Aioli Cantine Bar Deli, ul. Świętokrzyska 18
Soul kitchen, ul. Noakowskiego 16
Solec, ul. Solec 44



Maciej Nowak

... i z autorem tekstu.

czwartek, 12 września 2013

Przychodnia Bar

do 20zł 
www.facebook.com/PrzychodniaBar

Myślałem, że w kwestii gastronomii widziałem już sporo. A tu zaskoczenie, i to na własnym podwórku! W Przychodni spotykamy mariaż dwóch różnych światów - restauracji, oraz placówki medycznej tchnącej PRL-em. Czy kojarzy się to smakowicie? Oczywiście, że nie. Tym większy szacunek dla pomysłodawców/właścicieli za ryzykowne posunięcie.

Koncept jest dopieszczony co do szczegółu. Odnajdziemy tam nie tylko biało-czerwone wnętrza, ale także odpowiednią tabliczkę nad każdym stolikiem. My na ten przykład jedliśmy w Dyżurce Lekarskiej, pod czujnym okiem specjalistów (jak malowanych!), obok mając przeuroczą Palarnię. Obsługujący nas sprawnie i uprzejmie Ordynator - tak głosiła plakietka na jego piersi - popełnił tylko jeden, ale znaczący błąd. Zamiast podać przystawkę wtedy, kiedy zupę mojej osoby towarzyszącej, podał ją później, z drugim daniem. No trudno, dopiero się rozkręcają, przymykam oko.

Menu wypisane kredą na ścianie, standard średnio pasujący mi do przychodni, nawet pomimo użytych słów o etymologii medycznej. Ja decyduję się na pasztet z wątróbki drobiowej na grzance oraz kaszotto z kurkami i dziugasem. Moja towarzyszka wybiera zestaw lunchowy, w skład którego wchodzi rosół i wołowina duszona w winie. Najpierw dociera rosół - esencjonalny, z dobrym makaronem, zrobiony na prawdziwej kurze - smak domowy. Jeśli stęskniony byłbym za smakami rodem "od Babci", druga część zestawu lunchowego też by mnie usatysfakcjonowała. Wołowina miękka, sos gładki - dobre, wyczuwalny bukiet wina, ale mało ciekawe, tu zabrakło mi elektrycznego szczegółu.
Przejdźmy do spóźnionego pasztetu - czekać było warto, bo na cieplutkiej grzance, z kleksem żurawiny, dostałem świetny, gorzki pasztet, o wspaniałym smaku dobrej jakościowo wątróbki. Kaszotto to nic innego jak mocno przyprawiona kasza jaglana (uwaga, dużo pietruszki) z kurkami i aromatycznym serem. Smakowo ciekawe, jednak normalnie potraktowałbym to bardziej jako dodatek do dania - świetny, ale wciąż dodatek.

Przychodnia jest miejscem ciekawym, i to nie tylko z powodu oryginalnego konceptu. Szkoda, że pomysł kończy się na wykończeniu lokalu, przydałyby się tematyczne dania, nawiązujące do panującego klimatu. Póki co mamy dobrą, rzetelną, niemal domową kuchnię w przystępnej cenie.





Rosół.
Kaszotto.

Pasztet z wątróbki drobiowej na grzance.

Wołowina duszona w winie.
Aligancko.
Przychodzi baba do lekarza, a tam restauracja.

Kroplówka po polsku.

Menu.

Bogaty bar, jak to u lekarzy.

Taki to, zachęcający szyld.

poniedziałek, 9 września 2013

Kuchnia Funkcjonalna

20-40zł
www.facebook.com/pages/Kuchnia-Funkcjonalna

-Wybierasz się do Kuchni Funkcjonalnej? Zarezerwuj sobie z trzy godziny przynajmniej.

Tak poinstruowany, znalazłem drogę do domku jednorodzinnego, zlokalizowanego tuż obok Ronda Waszyngtona, na ulicy Jakubowskiej. Surowa architektura Domu Funkcjonalnego (poza restauracją znajduje się tu galeria) jest dziełem Czesława Przybylskiego, a miejsca pracy udzielała wielu artystom.
Kuchnia Funkcjonalna zdobyła niemal jednogłośny poklask krytyków kulinarnych, tym bardziej postanowiłem spojrzeć na zawartość talerza krytycznym okiem. 

Siadamy na ogródku, chwytając ostatnie promienie letniego słońca. W karcie: prosto, przejrzyście, naturalnie, z polskim akcentem. Na początek decydujemy się na dwa chłodniki - arbuzowy oraz z rabarbaru, a dalej: filet z kaczki oraz stek z polędwicy wołowej. Pomimo tego, że jesteśmy jedynymi jedzącymi klientami, czas oczekiwania ciągnie się w nieskończoność. Na szczęście miło się siedzi, pomimo surowej szarości, panuje tu lekka atmosfera. Dania docierają.
I tu recenzje należałoby rozdzielić na dwie części - zupy i drugie dania. Pierwsza część mnie rozczarowała, zwłaszcza mając w pamięci lekki i aromatyczny chłodnik z Przepisu, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wersja Kuchni Funkcjonalnej jest przesadnie przyprawiona i dziwnie niezdecydowana smakowo, słodko-gorzka. Nie przepadam też za makaronem orkiszowym podanym na słodko...
Następnie zwrot o 180 stopni! Polędwica wołowa boska, idealnie różowa w środku, z przyjemnym dodatkiem sosu orzechowego i grillowanymi warzywami. Kaczka prosta, w lekko słonym sosie, podany z porem i kopytkami. Zestawienia udane i pełne smakowo, zaprzeczające wcześniejszej zupnej konfuzji. Do wszystkiego woda arbuzowa, w smakowity sposób zgasiła pragnienie.

Na Kuchnię Funkcjonalną warto spoglądać, bo pojawiają się tu pozycje ciekawe i dobre, jednak nie brakuje też błędów eksperymentatora. Miejsce przesiąknięte jest kulturą, dlatego jestem w stanie wybaczyć nieśpieszne zachowanie obsługi. Czy wrócę? Pewnie tak, z zapasem czasu i nutą niepewności.


Woda arbuzowa.
Chłodnik arbuzowy.

Filet z kaczki.

Stek wołowy z warzywami.
Chłodnik z rabarbaru.
Wejście.

środa, 4 września 2013

Chmielarnia

 chmielarnia.waw.pl
 20-40zł

Ach, te piwo!
Żyć bez niego nie sposób, zwłaszcza w kochanym kraju położonym nad Wisłą. Chmielarnia to fuzja baru piwnego, którego główną atrakcją jest szeroki wybór trunków "z kija" oraz restauracji nepalskiej. Jak się okazuje, rodzaju kuchni coraz popularniejszego w Warszawie. W piwnicach niepozornego Domu Wędkarza kryje się prawdziwy, piwny raj. O piwie, kuchni, i pomysłach, rozmawialiśmy z właścicielami.

Damian Dawid Nowak: Jest Panów dwóch. Który z Panów zacznie?

Mikołaj Dzierżanowski: Podzielimy się robotą, gdy trzeba będzie mówić o piwie, mówić będzie Marcin, gdy o koncepcie - ja.

DDN:Ilu jest wspólników?

MD: Jest nas trzech wspólników. Sławek Warzęchowski- lekarz ginekolog – wielki miłośnik piwa, kolekcjoner etykiet i znawca historii browarnictwa, Ram Neupane – z pochodzenia Nepalczyk, wybitny kucharz od lat pracujący w Polsce, i ja – Mikołaj Dzierżanowski – z wykształcenia fotograf, z rocznym doświadczeniem w prowadzeniu knajpy. Jest jeszcze, oczywiście, spirytus movens Chmielarni ( choć lepiej i prawdziwiej brzmiało by – Beer movens) – Marcin „Mason” Chmielarz – który ogarnia naszą „politykę” piwną.

DDN: Jak to się wszystko zaczęło?

MD: Zaczęło się od kawiarni na Bemowie. Kilka lat temu razem ze Sławkiem założyliśmy kawiarnię „Wlazł Kotek”. W trakcie działalności (z braku chętnych na kawę) zmieniliśmy profil na piwiarnię. Tam, przy jakiejś okazji poznaliśmy Marcina, z którym zaczęliśmy współpracować. Dopóki nie zamknęliśmy „Kotka”, udało się nam wspólnie zorganizować np. warsztaty warzenia piwa.

DDN: A co z Chmielarnią - co było pierwsze: piwo czy kuchnia?

MD: Pierwszy był pomysł na multitap, choć był też moment, kiedy po prostu chcieliśmy coś otworzyć. Nasz znajomy Nepalczyk - Ram, obecnie szef kuchni, chciał założyć biznes z nami - sam nie orientował się w przepisach. Po pewnych perturbacjach udało nam się znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy połączyć nasze oczekiwania – fajne miejsce na multitap z dużym zapleczem kuchennym – w którym Ram mógłby się realizować. Początkowo byłem sceptyczny - nauczony doświadczeniem "Wlazł Kotka" - bałem się, że jesteśmy położeni zbyt na uboczu. Dwa miesiące działalności pokazały, że nie miałem racji, a za półtora roku będzie tu stacja metra i rondo ONZ stanie się prawdziwym centrum. Jest też dużo okolicznych biur, których pracownicy coraz chętniej odwiedzają nas w porze lunchowej.

DDN: Wspieracie lokalne browary.

Marcin Chmielarz: Takiego wsparcia potrzebują, życie małych browarów nie jest łatwe. Dla zainteresowanych, na stronie browaru Artezan jest podana droga, która trzeba przejść aby stworzyć browar rzemieślniczy. Te same kryteria obowiązują wielkie koncernowe browary, jak i małe browary rzemieślnicze i restauracyjne. Mamy piwa małych i większych producentów, głównym kryterium doboru jest ich jakość i walory smakowe. Jest szesnaście kranów, pierwsze sześć - lagery, pszeniczne, piwa owocowe, cydry, podawane w temperaturze 7-8C, czyli najniższej. Następne sześć: ale, portery, stouty, IPA, generalnie piwa górnej fermentacji, podawane w wyższej temperaturze, do 10C. Ostatnie cztery to piwa mocne: belgijskie triple, portery bałtyckie, stouty imperialne, najlepsze w temperaturze powyżej 10C. Trzy grupy piw, trzy temperatury - bo różne temperatury im służą. W przypadku piwa różnica jest nawet większa, niż w przypadku wina.

DDN: Ludzie przychodzą na konkretne piwa?

MCh: W większości są tu ludzie, którzy widząc listę piw robią wielkie oczy - im trzeba doradzić. Jest też spora grupa klientów świadomych, którzy znają nawet te piwa, które pojawiły się przed paroma dniami i pochodzą z mini browarów. Mamy między innymi piwa ze szkockiego BrewDoga , holenderskiego De Molen, cydry, w tym z beczki, piwo bezalkoholowe dla kogoś, kto chce napić się w towarzystwie i wrócić samochodem. Rotacja piw jest bardzo duża, przychodząc co kilka dni zawsze znajdzie się coś nowego.

DDN: Jak łączymy kuchnię nepalską z piwem?

MCh: Sami byliśmy sceptyczni, dopóki Ram nie dobrał dań specjalnie pod nasze piwa. Wszystko robione na modłę azjatycką, nieco ostrzejszą. Dania z naszej karty pasują nie tylko do serwowanych trunków, ale i polskich podniebień. Dla konserwatystów pod tym względem, przygotowaliśmy jednak również nieco bardziej tradycyjne menu, zatem każdy z naszych gości powinien czuć się usatysfakcjonowany. A do tego, oczywiście piwo! Wybór piw i ceny sprawiają, że każdy kto do nas przyjdzie znajdzie coś dla siebie.

W Chmielarni spróbowaliśmy talerza przekąsek piwnych, w tym krążków cebulowych oraz skrzydełek z kurczaka. Krążki w mące z ciecierzycy, skrzydełka mocno przyprawione, bardzo ostre, wszystko podane z sosem miętowym i korzennym. Odważne połączenie, o dziwo dobrze broni się w zestawieniu z piwem.
Chmielarnia jest miejscem, obok którego trudno przejść obojętnie - odważne połączenie, szeroka paleta piw oraz sympatyczna atmosfera sprawiają, że jest to znacznie więcej, niż zwykły pub. Myślę, że gdyby zaistniało więcej miejsc tego typu, kobiety chętnie wychodziłyby wieczorami obejrzeć mecz.

Marcin Chmielarz

Kolekcja etykiet.

Multitap!

Przekąski.
Dobry składzik.


Tak, to tu.

wtorek, 3 września 2013

Zapiexy Luksusowe

do 20zł
 https://www.facebook.com/zapiexyluxusowe

Wpis nietypowy: wizyta nie była planowana, a zdjęcia robione telefonem.
Ups, może nie powinienem tego wspominać - prestiż bloga przepadł i już nie wróci. Czy na swoją obronę mogę powiedzieć, że zapiekanka smartfonem fotografowana być lubi? Zapiekanka, jako danie przed, w trakcie i post imprezowe ma to do siebie, że najlepiej smakuje, gdy spożywana jest spontanicznie.

Zapiexy mają swoją siedzibę w samym Centrum, co w oczywisty sposób przekłada się na popularność lokalu. Pomimo kolejki zostaję obsłużony dość szybko, w trakcie oczekiwania podziwiam przyjemne wnętrze. Podobają mi się oblepione gazetami lady i ściany. W ofercie duży wybór składników i sosów, wszystko można zobaczyć przez szybkę - łącznie z procesem tworzenia zapiekanki. Wybieram opcję z kiełbasą, ogórkiem kiszonym i pomidorami. Poza wyżej wymienionym składnikami, w standardzie są pieczarki i ser, sosy stoją na stoliczku - można przyprawić i doprawić do wyboru, do koloru. Pierwszy gryz i bardzo pozytywne zaskoczenie, inaczej niż zwykle w tego typu miejscach, jakość składników jest wysoka, są świeże i smaczne. Domowa zapiekanka na kruchym, świetnie wypieczonym pieczywie.

Zapiexy są warszawskim wyzwaniem rzuconym krakowskim zapiekankom na Kazimierzu. Co prawda, do obroścnięcia w legendę potrzeba znaaacznie więcej czasu, ale niech krakusy wiedzą, że warszawiacy nie gęsi, iż swoje zapiekanki mają!


Zapiekanka wiejska.