czwartek, 26 września 2013

Obiad z... Jamesem Craigiem / MOMU.gastrobar

Po raz pierwszy w cyklu Obiad z... miałem przyjemność rozmawiać z pisarzem spoza Polski, autorem Londynu we Krwi - Jamesem Craigiem, który nasz kraj odwiedził w ramach promocji swojej najnowszej książki Milcz nawet po śmierci. Ten wyjątkowy rozmówca wymagał wyjątkowego miejsca, dlatego zdecydowałem się na powrót do wychwalanego wcześniej MOMU, który niedawno zmienił menu. Zarówno wywiad, jak i lunch uważam za bardzo udany.

Damian Dawid Nowak: Pańska pierwsza książka (Londyn we Krwi) została w Polsce bardzo dobrze przyjęta, co jest przyczyną tego sukcesu ?

James Craig: Jedną z zalet gatunku, jakim jest kryminał, jest jego uniwersalność. Możesz sięgnąć do książki będąc w dowolnym miejscu kuli ziemskiej i od razu dać się wciągnąć w intrygę. Po drugie, zauważyłem, że jak na wielkie miasto, w Londynie jest osadzonych stosunkowo mało kryminałów. Myślałem, że jeśli uda mi się przedstawić współczesnego inspektora, żyjącego w samym centrum miasta - dosłownie, bo komisariat znajduje się minutę pieszo od Trafalgar Square - to zafascynuje to ludzi. Postaci, bo to właśnie dla postaci wracamy do książek, są realistyczne, bardzo zależało mi, żeby zarówno główny bohater, jak i pozostali, nie byli superbohaterami, żeby byli bardzo ludzcy. Umieszczenie ich w realnych lokalizacjach sprzyja temu celowi.

DDN: Czytając recenzje, nie sposób pominąć porównania do trylogii Milenium. Jak Pan się do tego ustosunkowuje ?

JC: Cieszy mnie to, w końcu każdemu pisarzowi zależy, żeby ludzie wiedzieli o istnieniu jego książki. Pierwsza książka z cyklu Millenium siedziała u mnie na półce z sześć miesięcy, ale kiedy za nią się zabrałem, nie byłem w stanie przestać! A jest o dziennikarzach, nie znoszę dziennikarzy, sam kiedyś byłem jednym z nich! (śmiech)
Autor pozwala sobie na ciekawe komentarze społeczne, jeśli ludzie widzą tu analogie do moich publikacji, bardzo mi to schlebia.

DDN: Myślę, że po części za sukces Londynu w Ogniu odpowiedzialne są odważne sceny seksualne.

JC: To są fragmenty, podczas pisania których jestem najostrożniejszy. Mówiąc w kontekście Millenium, jasne jest, co Larsson chciał przekazać, chciał zwrócić uwagę na problem przemocy wobec kobiet. W moich książkach jest znacznie mniej brutalności. Jestem człowiekiem stabilnym emocjonalnie, o jasnej hierarchii wartości z rodziną na szczycie. Promowanie przemocy nie leży w moim interesie, nie byłoby nawet autentyczne. W mojej książce, w Londynie we Krwi są sceny homoseksualnej przemocy. Czytając negatywne opinie, złe recenzje, jest to najczęściej krytykowany fragment. Chciałem uniknąć schematów: jeśli w historii kryminalnych jest kobieta, musi być ofiarą, nie piszę też porno, nie umiem pisać romansów -  moja żona mówi, że nie jestem romantykiem. W Anglii seks i przemoc występują razem, jak ryba i frytki, są oczekiwane w duecie. Osadzając kobietę w postaci ofiary, pozostają dwie opcje: albo odwrócić role pokazując, że naprawdę nie była ofiarą, albo pozwolić jej na szybką zemstę.

DDN: Co może Pan powiedzieć o wchodzącej właśnie na polskie półki Milcz nawet po śmierci ?

JC: Że polski tytuł jest lepszy od oryginalnego! (Never apologise, never explain)
Historia zaczyna się od morderstwa starszej pani, Claryle (główny bohater serii) chce sprawę od razu zakończyć, przekonany o winie jej męża. Jednak, gdy ten się nie przyznaje, bohater zaczyna węszyć, znajdując obsesję życiową denatki - śmierć brata sięgającą niemal czterdzieści lat wstecz. Historię zainspirowała realna sprawa, o której kiedyś przeczytałem w gazecie. Zafascynowała mnie uporczywość, z jaką ludzie potrafią dążyć do celu, ich niezłomność przez tyle lat. Jednak żadne z nazwisk, czy dalsza część historii, nie opierają się na faktach. Jedyną realną postacią występującą w książce jest właściciel kawiarni - Marcello. A co i do niego, miałem wątpliwości.

DDN: Jak przebiega Pańska wizyta w Polsce?

JC: Pisanie książki to długi proces. Pierwszą osobą, która czyta moją książkę, jest moja żona. To, że tutaj siedzimy jest efektem pięciu, sześciu, nawet siedmiu lat pracy, jest to zarazem najprzyjemniejszy etap procesu. Bardzo dobrze jest móc spotkać się z prawdziwymi ludźmi, a nie tylko z postaciami w mojej głowie.
(śmiech)
To jest moja druga wizyta tutaj, po trzydziestu latach mieszkania w Londynie, dostosowałem się do miejskiego trybu życia. Nie znoszę wybierać się gdzieś jako turysta. Taksówki, brak pojęcia o geografii, poznawanie całości na bardzo powierzchownym poziomie... Kiedy już się . W Warszawie mam poczucie przestrzeni - ulice są w systemie greckim, znacznie łatwiejsze do poruszania się niż Londyn, który nie zna prostej ulicy. 

DDN: Na co zwraca Pan uwagę wchodząc do restauracji ?

JC: Po pierwsze, na ilość gości - mała zawsze źle świadczy o lokalu. Choć miałem kiedyś w Londynie swoją ulubioną restaurację meksykańską, a muszę przypomnieć, że kuchnia meksykańska cieszy się sporą popularnością. Pomimo tego, i naprawdę dobrej kuchni, niemal zawsze byłem tam jedynym klientem. To było w godzinach lunchu, jeden tylko raz wybrałem się po osiemnastej i... nie byłem w stanie wejść, tłum tarasował wejście, a butelki tequili latały przez cały bar.
Staram się też omijać pułapki turystyczne, miejsca drogie i popularne, a niekoniecznie zapewniające dobrą jakość. 

DDN: Wegetarianizm jest przejawem Pańskiej filozofii ?

JC: Kiedy dorastałem, panowały nastroje antynuklearne, antykorporacyjne, antywojenne. Wegetarianinem zostałem za czasów studiów, moje umiejętności gotowania były na tyle słabe, że nie robiło mi to różnicy.
(śmiech)
Poważnie mówiąc, nie odpowiada mi sporo spraw związanych z hodowlą zwierząt, więc nie przykładanie ręki do ich cierpienia jest moim świadomym wyborem. Pamiętam, że pierwszy biznesowy lunch, na jaki byłem zaproszony miał miejsce w siedzibie firmy mięsnej. Gdy odmówiłem swojej porcji mięsa, na sali zapadła grobowa cisza, jakbym śmiertelnie kogoś obraził.

DDN: A jak smakuje Panu w MOMU?

JC: Jest dobrze, zarówno zupa, jak i napój mi odpowiadają. Nie są to rzeczy, które sam dla siebie bym wybrał. Czasem człowiek przychodzi do restauracji z konkretnym pomysłem, a czasem nie jest pewien, co chce wybrać. Obsługa pomogła mi dziś dokonać decyzji i dobrze się przy tym spisała.

Menu, pomimo zmiany pozostaje nieczytelne - startery w środku, dziwna mieszanka angielskiego i polskiego, niezręczne nazwy... Wszystko wybaczam próbując dań, które znowu zdobyły moje podniebienie. Na początek wegetariańska zupa tajska, którą zarówno ja, jak i mój gość uznaliśmy za bardzo udaną. Stek z sosem z kaparów był idealnie wysmażony, z lekką nutą krwistości, która cudownie komponowała się z słonawym sosem kaparowym, mocno okraszonym zielonym pieprzem. Do tego warzywa z grilla i ziemniaczki, kompletny lunch w nowoczesnej wersji. Na deser tiramisu - najmniej ciekawa część posiłku, niczym nie odbiegała od "ciastkarniowego" standardu.

Wegetariańska zupa tajska.

Tiramisu / zupa tajska w wersji mini.

Stek w sosie z kaparów.

James Craig

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz