środa, 27 listopada 2013

Jak współczesność zabija przyjemność z jedzenia.

Jestem na mieście, przed chwilą skończyłem pracę. Kiszki zaczynają grać marsza, rozglądam się za restauracją, która pomoże mi zająć je najbardziej chwalebną z czynności. W tym momencie moja głowa zmienia się w poligon, na którym walczą sprzeczne wartości. Z jednej strony chcę zjeść szybko i dużo, z drugiej - smacznie, a z trzeciej -  żeby przypadkiem nie było za łatwo - zdrowo i "zielono".

Reklamy budują w nas bezwstydne uwielbienie obżarstwa. Wielkie kubły pełne kurczaka, gigantyczne kanapki na billboardach, kolejne megadolewki słodkich napojów gazowanych, kapliczki konsumpcjonizmu. Nawet gdy chodzi o sałatkę, porcja na zdjęciu przedstawiona jest w taki sposób, by wyglądała na zawartość wiadra, a nie miseczki. Wyobraźnia głodnych, zabieganych tłumów łyka te obrazy z chęcią, kształtując (nawet nieświadomie) nasze zwyczaje żywieniowe.

Z drugiej strony spotykamy się z wielkim, medialnie modnym potępieniem przesady. Wszystko to, co jest nachalnie reklamowane podpada pod szyld niezdrowego, tym samym wzbudzając w nas wyrzuty sumienia już w momencie, w którym wkładamy to do ust.

Współczesny świat odbiera mi przyjemność z jedzenia. Jeśli jem sałatkę, jestem niezadowolony, bo wiem, że stek byłby smaczniejszy. Jedząc stek cierpię, bo jest ciężkostrawny. Nie muszę mówić, że połowa rzeczy, którymi się przejmuje nie ma sensu, są nieistotne: jeśli nie cierpisz na problemy zdrowotne, pojedyncze odejścia od diety nie stanowią problemu. I na odwrót: jeden posiłek bez mięsa nie umniejszy niczyjej godności.

Ktoś mógłby powiedzieć, że remedium na moje bolączki byłyby potrawy przygotowywane w domu, ale nie w tym rzecz, poza tym, w domu spotykam się z podobnymi dylematami, chociażby co do wyboru produktów. Po prostu mam dość przejmowania się tym, co wmówiły mi media. Chcę czuć się dobrze jedząc wszystko, niezależnie, czy to jest wegański burger, czy frytki z cheddarem. Bez poczucia winy. Nie mówię przy tym o zatracaniu się w obżarstwie, a jedynie czerpaniu przyjemności z doznania, jakim jest jedzenie. Pamiętajmy przy tym, że ta ręka, która wciska nam burgerki, za chwilę równie chętnie poczęstuje nas lekami na przejedzenie. Biznes to biznes.
Cieszmy się chwilą.


wtorek, 26 listopada 2013

Między Bułkami

www.miedzybulkami.pl
20-40zł

Wciśnięte pomiędzy kamienicami na Alejach, Między Bułkami już z ulicy zachęca elegancką fasadą, jasnym szyldem oraz dobrą opinią wśród wszystkich burgerożerców. Wchodzimy dziarskim krokiem, od progu wita nas miła obsługa, łącznie z uśmiechniętą Pani Menadżer. Wielki plus!

Samotni ludzie przy sporych stolikach. Od wejścia w oczy rzuciło mi się to, że w lokalu siedzą niemal tylko ludzie w pojedynkę, może przyciągnęła ich dobra atmosfera roztaczana przez obsługę?
Nie tylko obsługa jest przyjemna - cały drewniano-ceglany wystrój jest miłą fuzją nowoczesności i tradycji.
Zamawiamy dwa burgery: z serem i bekonem, oraz "na ostro", do tego frytki. W lokalu są też dostępne cydry marki Cider Royale, chyba mojej ulubionej. Śmieszne, że cydr w moim słowniku to jabłecznik, a CR występuje w wersjach: śliwkowym, wiśniowym, bógwiejakim. Czyżby słowo straciło swój sens? Grunt, że smakuje.
Zabieramy się do esencji, czyli samych kanapek - lokal nie na darmo nazywa się Między Bułkami - pieczywo jest świetne, chrupkie i rumiane. W środku soczyste nadzienie, choć mój "ostry" burger wcale nie jest taki, na jakiego wskazuje nazwa. Pomimo tego, burgery świetne, jedne z najlepszych, jakie ostatnio miałem przyjemność jeść. Na frytki czekamy zdecydowanie za długo - niemal zdążyłem zjeść swojego burgera. Grube kawałki ziemniaków, pieczone w mundurkach, mocno przyprawione - są takie, jakie frytki powinny być.

Pomimo, że MB wpisuje się w trend burgerów o cenie zawyżonej, to od pierwszego kęsa zakochałem się w tym miejscu - w przeciwieństwie do innych miejsc, gdzie spotkaliśmy się z dobrym designem, MB dba też o nastrój i kuchnię.



 
Świetny cydr (jabłecznik), otwierany nożem.



Pięterko.

Urokliwie skręcone schody.

Ekipa przy pracy.

Są.

sobota, 23 listopada 2013

Ale Burger

https://www.facebook.com/pages/ale-burger/342280559250942
20-40zł

Tak jak wcześniej obiecaliśmy, coraz częściej oddalamy się od domu w poszukiwaniu nowych miejsc. Teraz grany jest Ursynów, na Kabatach odkryliśmy świeżutkiego burgera, który na tą nazwę zasłużył niedawną datą otwarcia, bo raczej nie świeżym powietrzem - od wejścia zapach smażenizny jest tak przytłaczający, że w zasadzie powininem obrócić się na pięcie i wyjść. Nie zrobiłem tego jednak, bo znajomemu Paniczowi obiecałem burgera.

Na pięterku jest trochę lepiej, nawet da się oddychać. Wchodząc po schodach podziwiać możemy kapitalny mural - świetne zagospodarowanie sporej ściany. Na górze wygodne kanapy, kącik dla dziecka, choć dość mało miejsca dla nóg przy kratowych stolikach. Panicz wybiera czisbejkona, ja bluczisa, frytki płatne osobno. Burgery poprawne, choć ponownie zbyt mocno wysmażone mięso (skąd ten trend? Polaku, nie bój się surowizny!). Frytki dla kontrastu dość blade, za to ziemniaczane, generalnie na plus. Bluczis ze sporą ilością sosu, który niemal przykrył smak całości.

Ale Burger korzysta ze znanej, dobrej formuły i przygotowuje całkiem zjadliwe burgery. Jednak cóż z tego, jeśli po wyjściu z baru pachnę tak, jakbym nie był gościem, a kucharzem? Do tego zawyżone ceny (kolejny negatywny burgerowy trend) dyskwalifikują ten lokal w wyścigu do listy moich lubianych burgerowni.
Mural.

Wspomniany Panicz.

Bluczis.

Pięterko.

Załoga za barem.

To tu!

piątek, 22 listopada 2013

kuchnia+ food film fest 5.

Wczoraj mieliśmy przyjemność gościć na inauguracji festiwalu filmowo-kulinarnego, organizowanego przez kuchnię+. To już piąta edycja, nosząca sugestywną nazwę "Soczyste kino". Festiwal nie ogranicza się do Warszawy: wziąć udział można również w Poznaniu, Gdańsku i Wrocławiu. W tym artykule chwielibyśmy zwrócić uwagę na elementy imprezy warte (naszym skromnym zdaniem) uwagi.

+Co kryje Coca-Cola / Commentaire Coca-Cola: La Formula Secrete / - film dokumentalny o Coca Coli, skupiony na poszukiwaniu sekretnego składnika, odróżniającego popularną markę od reszty słodzonych napojów gazowanych. Sobota, wpół do szóstej.

+Czerwona obsesja / Red Obssession / - film pokazywany na inauguracji, który obejrzeć będzie można także w sobotę, o godzinie dwudziestej w Kinie Kultura. Wyjątkowy dokument o winach z Bordeaux, w przystępny sposób pokazujący, na czym polega fenomen regionu. Fragment o chińskiej eksploracji rynku winiarskiego jest tak przerażający, jak wart uwagi.

+Filmowe śniadanie - w niedzielę, o godzinie jedenastej spróbować będzie można lokalnych produktów, przygotowanych przez wolontariuszy organizacji Slow Food Polska. Miejsce:
Restauracja Rodzeństwa Kręglickich w Arkadach Kubickiego na Zamku Królewskim, Plac Zamkowy 4, wejście do Arkad od strony skarpy Wiślanej od ulicy Grodzkiej i ulicy Bugaj lub przez Zamek Królewski.

+Mistrzowie herbaty - filmowa podróż do kolebki herbaty, drugiego po wodzie, najpopularniejszego napoju na Ziemi. Jako wielcy fani i niemalże smakosze wschodnich naparów, na film zawędrujemy w niedzielę o godzinie wpół do szóstej.
 


czwartek, 21 listopada 2013

Obiad z... Michałem "Meeshem" Gołkowskim / Klukovka

"Piknik na skraju drogi" to klasyka rosyjskiego science fiction, która od nastoletnich lat mocno pobudzała moją wyobraźnię. Gdy w dwatysiące siódmym roku, świat ujrzała gra komputerowa S.T.A.L.K.E.R., luźno bazująca na świecie przedstawionym w "Pikniku", pomimo mojego nikłego zainteresowania grami, musiałem spróbować w nią zagrać. W zeszłym tygodniu miałem okazję rozmawiać z Michałem "Meeshem" Gołkowskim, mężczyzną który "sprowadził stalkera-a do Polski", autorem świetnego "Ołowianego Świtu". Tłem dla naszej osadzonej we wschodnich realiach rozmowy, stała się zaprzyjaźniona Klukovka.

Damian Dawid Nowak: Proszę zacząć od początku.



Michał Meesh Gołkowski: W dwa tysiące czwartym widzę pierwszy trailer STALKER-a (gry komputerowej), nie był to pierwszy upubliczniony, ale pierwszy jaki widziałem. Wgniotło mnie to w ziemię. Były na nim pokazane fizyka i potwory: jest tam jeszcze chłeptokrwij, który zostawia tylko ślady - nie jest niewidzialny, tam jest burer rzucający beczkami, który został z gry wycięty, mięsak, który zrobił na mnie największe wrażenie. Potem wychodzi gra, a ja czuję się jakbym dostał tylko przystawkę - gdzie te burery, gdzie otwarta gra, gdzie fizyka? Pomysł był świetny, ale niekomercyjny, większość gamerów chce iść do przodu, łatwo znajdować ścieżkę, skupiać się na gameplayu.



DDN: "Stalkier"? Nie "stoker" (wymowa angielska)?



MMG: W znaczeniu anglojęzycznym, stalker pojawia się w dziewięćdziesiątym pierwszym roku, ruski stalker pojawia się wcześniej, w siedemdziesiątym trzecim u Strugackich. Dlatego mam moralny obowiązek wymawiać to tak, jak oni: "stalkier".



DDN: Dla mnie stalker bardziej kojarzy się z literaturą, niż z grami...



MMG: Do Strugackich doszedłem przez S.T.A.L.K.E.R.-a, może dlatego, że jestem z zamiłowania historykiem, interesuje mnie historia socjologii, archeologia, mediawistyka. Zawsze postępuję w sposób "reverse engineering": i tak mediewistyka skierowała mnie do bizantynistyki, która zaprowadziła mnie do Rzymu, Rzym zaprowadził mnie do Grecji. "Piknik" przeczytałem dość późno... ze trzy lata temu?



DDN: I w ten sposób doszło do napisania książki?



MMG: To trochę trudniejsze. W dwa tysiące dziewiątym jestem na moim ostatnim wyjeździe średniowiecznym. Przez dziesięć lat robiliśmy rekonstrukcję Rusi Kijowskiej, dziesiąty-trzynasty wiek. Weekend majowy, pakujemy się już, wielka spina, i nagle mówimy: "olejmy turniej, jedźmy do zoo, do Płocka". Pojechaliśmy z naszą dwuletnią wtedy córeczką. Jednak później, jadąc samochodem - jazda jest ważnym elementem mojego życia - mówię żonie, że nie jestem w stanie żyć bez adrenaliny. Pierwszym pomysłem był "żołnierz przyszłości". Szybko przerodziło się to - po rosyjskim wieczorze - w spotkania asg (air soft gun) w klimacie stalkera.

W dwa tysiące dziesiątym jestem w Kaliningradzie, wchodzę do księgarni, a tu wielka półka: książki S.T.A.L.K.E.R.! Kupiłem od razu pudło książek, wróciłem do domu i zabrałem się za czytanie. Większość z tego, to był straszny chłam, dziko pojechany. Całość tego cyklu jest straszna, bo w pewnym momencie GSC podpisało umowę z rosyjskim wydawnictwem, na rosyjskim prawie licencyjnym. Na pięć lat przestali być de facto właścicielami marki stalker - gdyby Rosjanie chcieli, mogliby otwierać restauracje pod szyldem stalker, bądź nakręcić takiego pornosa.



DDN: Wciąż daleko do pisania...



MMG: Tu wchodzimy w literaturę! O napisaniu książki marzyłem od dwunastego roku życia, gdy odkryłem, że książki piszą ludzie, a nie biorą się one z księgarni. Pierwszą książkę zacząłem pisać, jak miałem lat dwanaście - nie skończyłem; drugą, jak miałem osiemnaście - nadal nie skończyłem, trzecią... jakieś trzy lata temu. Póki co mam dwa tomy tej ostatniej i może kiedyś do tego wrócę. Rok temu, w październiku, jechaliśmy z żoną samochodem. Asia mówi: "będziesz kiedyś kończył tę książkę? Weź, napisz coś ze stalkera!" od razu miałem pomysł na tytuł i pierwszy akapit. Tego samego dnia, zaraz po przyjściu do domu, napisałem trzy strony. Tak w kilka dni skończyłem "Mleczarnię", potem powstała "Szkoła". Po napisaniu "Wieży" wiedziałem, że to nie będą opowiadania, a książka. Potem zrobiłem rzecz absurdalną - napisałem do GSC z pytaniem, co mam zrobić, by książkę wydać. GSC odpowiedzieli, skierowali mnie do Siergieja Gruszko.



DDN: Czy był problem ze znalezieniem polskiego wydawcy?



MMG: Wysłałem szerokim wachlarzem maile do polskich wydawców, o treści w zasadzie sprowadzającej się do: "jestem nikim, napisałem książkę w świecie gry, która wyszła sześć lat temu, a licencja należy do Ukraińców". Większość wydawnictw mi nie odpisało, część mnie grzecznie spuściła na bambus, przy czym ostatnie wydawnictwo które się nie zgodziło, zrobiło to na dziesięć dni przed premierą "Ołowianego Świtu". No a ku memu zaskoczeniu wydania książkę podjęła się właśnie „Fabryka Słów”… Zaczęliśmy prace w lutym dwa tysiące trzynastego, czyli uwinęliśmy się w dwa miesiące.



DDN: Bezprecedensowo, jeśli o świat literacki chodzi.



MMG: Korespondowałem z niejakim Robertem Łakutą (właścicielem Fabryki Słów), nie wiedząc, z kim mam do czynienia. Trafiłem w bardzo zły dla wydawnictw czas, był akurat przełom roku,, a  pomimo to spotkałem się z bardzo ciepłym przyjęciem. Dowiedziałem się, że w planach (marzeniach?) wydawnictwa od dłuższego czasu było wydanie książek z cyklu stalker, co złożyło się na moje przebicie.



DDN: I tak książka ujrzała światło dzienne.



MMG: Pierwsze, co zrobiono w wydawnictwie po otrzymaniu mojego tekstu, to sprawdzenie trzech przypadkowych akapitów w wyszukiwarce. Byli wręcz pewni, że skądś to ściągnąłem i przysłałem plagiat 



DDN: Czy zaskoczony jesteś tak dobrym odbiorem książki?



MMG: Jestem zaskoczony tym, jak dużo ludzi pisze do mnie, interesuje się "Ołowianym świtem". Jest tam spory odsetek młodzieży szkolnej, nawet gimnazjalistów. To już nie jest nasze pokolenie, a nadal "czują" stalkera. Coś musi w tym być.


O kuchni w Klukovce pisać nie muszę  - robiłem to już wcześniej - ale i tak napiszę. Musztarda, której wcześniej spróbować nie miałem okazji, była diabelnie ostra, o kaszel przyprawiła nawet twardego stalkera, jakim jest Meesh. Roladki z łososiem wprost przeciwnie, należały do krainy smakowitej łagodności. Manty przypasowały autorowi, co zauważyć można na zdjęciu. Moje placki ziemniaczane przypomniały mi o dzieciństwie, moja Babcia robiła identyczne!

Z mantą w dłoni.

Naleśniki z łososiem.

Musztarda chrzanowa, ostra jak diabli!

Placki ziemniaczane ze śmietaną i łososiem.

Manty.

piątek, 15 listopada 2013

American Steak House

20-40zł
https://www.facebook.com/Americansteak

Kiedy przygotowywałem mapkę miejsc, które odwiedziliśmy zauważyłem, że obszar Ursynowa i Kabat jest straszliwie zaniedbany. W najbliższym czasie zamierzam to naprawić, częściej wybierając się w dalekie od domu regiony. Zaczynam od American Steak House - nowego dinera, który przejął urokliwą, acz pechową lokalizację (wcześniej padły tu dwie inne restauracje) tuż obok metra Natolin.

Z zewnątrz diner wyglądałby świetnie, gdyby nie wielkie, obrazkowe menu na ścianie. Hmm. Ten sam błąd szpeci wnętrze - mamy piękną tłoczoną tapetę, oryginalne grille samochodowe na ścianach, metalowe tablice a' la Jeffs, zasłony w flagę i... menu nad barem. No cóż, wygląd to nie wszystko, zabieram się do wyboru dań. Ceny dobre (promocyjna burgera - jedenaście złotych!), wybieram burgera i stek. Oba dania przygotowane na moich oczach - pomimo niskiej ceny, dba się tu o jakość jedzenia. Burger przychodzi pierwszy, wizualnie dobry, podany z frytkami i surówkami jest bardziej niż poprawny. Bułka zbita, trzyma się pomimo rozsądnej ilości sosu, mięso dobrej jakości, choć wolałbym słabiej wysmażone. Surówki standard: marchewka oraz colesław. Przechodzę do steka. Świetnie wysmażony, masło czosnkowe uzupełnia smak, dodatki są podobne, jak w przypadku burgera. Chyba wrócę tu na resztę oferty grillowej.

American Steak Hause jest dobrym, choć niepozornym dinerem. W swojej kategorii cenowej mogę bez wahania powiedzieć, że jest najlepszy. Na pewno wrócę tu ze znajomymi na męski wieczór - jedzenie, telewizor, alkohol ma się pojawić niebawem... Świetny klimat na mecz.
Z zewnątrz.

Coca cola zawsze trafia reklamą... do serca.

Bar.

Burger.

Burger i stek.

środa, 13 listopada 2013

Nowy Świat 22

 www.facebook.com/22nowyswiat
20-40zł

Tuż obok mojego ulubionego miejsca nocnych wycieczek - wiecznie zagrożonych likwidacją Pawilonów, niedawno powstało bistro, które dzięki jasnoniebieskim kolorom, widoczne jest już z daleka. Nie tylko kolorystyka jest dobrze dobrana. Już od progu możemy podziwiać doskonałe zagospodarowanie niewielkiej przestrzeni. Mianownikiem wspólnym wystroju jest Warszawa, do tego nawiązują też nazwy dań. Bielona cegła z warszawskimi zdjęciami, elegancki neon, stojak naścienny pełen butelek autorskiej wody. Jednak uwagę najbardziej przykuwa toaleta w formie drewnianej skrzyni, z eleganckim, czarnym wykończeniem w środku. Gdybym miał wybierać lokal bazując jedynie na pomysłowym designie, Nowy Świat 22 byłby w samej czołówce. A jak z jedzeniem?

Dawno nie jedliśmy naszych ulubionych burgerów, a że napis pod szyldem głosi: bistro & burger bar, to też o nie poprosiliśmy. Ja wybrałem Wolskiego Cwaniaka z bekonem, moja towarzyszka poszła w kierunku Intelygenta z Ochoty (wiadomo, Politechnika) z jalapeno, wszystko podane z frytami, keczup gratis. Ładne, ciemnodrewniane tacki, papier i chorągiewka z logo restauracji, czas zabrać się za jedzenie. I tu już gorzej - mięso cienkie, smażone na wiór, pomimo prośby o stopień średni. Bułka łatwo namaka sosem i rozpada się w rękach, jakby rodem ze znanej sieciówki, utrudniając konsumpcję - nawet przez ładny papierek. Frytyki dobre, choć nie jest ich specjalnie dużo i są zbyt grubo pokrojone.

Nie lubię się powtarzać, ale to zrobię: design - tak, jedzenie - nie. Poza burgerami w menu jest więcej pozycji, jednak wątpię, czy starczy mi odwagi na drugie podejście. Po raz kolejny widzę, że dobra lokalizacja i pomysł nie gwarantują smacznego posiłku.



Po warszawsku.

Toaleta.

Neon.

Bar.

Dobry design jest dobry.

niedziela, 10 listopada 2013

Bar mleczny "Prasowy"

 www.facebook.com/pages/Bar-Mleczny-Prasowy/163948010371907
do 20zł

Są miejsca z historią i są miejsca, które są historią.
Bar mleczny "Prasowy" należy do tej drugiej kategorii. Od dumnego neonu nad wejściem, z podpisem "...od 1954", przez nawiązujący do czasów wystój, po zawarte w lokalu wspomnienia: fragmenty oryginalnych, ceramicznych płytek w posadzce, czy ułożone z literek na szklanych tablicach, requiem dla niedawno wyburzonych budynków (pawilon Chemii na Brackiej, Supersam). Oczekując kuchni a'la Babcia, staję w dość długiej kolejce. Przy stoliku obok,zauważam zaprzyjaźnionego literata, pochylonego nad talerzem zupy - historię tu pamiętamy, historia się tu tworzy.

Próbujemy klasyki - pierogów z mięsem, polanych skwarkami, oraz czegoś nowocześniejszego - kurczaka w sosie koperkowym z ryżem. Kurczaka dostaję od razu, na pierogi trzeba czekać ok. 15 minut. Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne - od zapachu, przez kolor sosu i rozmiar porcji - tego oczekuję od barów mlecznych. Mięso dobre, sos mocny, dominujący, kremowy. Dochodzą pierogi, są gorące, prosto z wody, polane tłuszczykiem i skwarkami. Dobre, choć mogłyby być nieco mocniej doprawione.

"Prasowy" to nie tylko świetny bar mleczny, ale ceniona część warszawskiego krajobrazu, która swoje przetrwanie zawdzięcza warszawskim aktywistom. Warto wpaść na leniwe, wypić tu kompot i poczuć oblicze Warszawy innej od lansowanego w mediach, biało - obrusowego, pseudo zachodniego image'u.

Prasowy wita Was.

Kurczak w sosie koperkowym.

Pierogi z mięsem.

Ozdoby około Halloweenowe.

!

piątek, 8 listopada 2013

Manekin

do 20zł
 https://www.facebook.com/ManekinWarszawaFanPage

Manekin to polska sieć naleśnikarni, która narodziła się w Toruniu i skutecznie rozprzestrzeniła po większych miastach. Ja zapoznałem się z ich daniami w Poznańskiej placówce. Pomimo budzącego grozę słowa "sieciówka", Manekin prezentował bardzo wysoki poziom: wystrój, obsługa i jedzenie należały do najlepszych w swojej kategorii cenowej. Otwarta niedawno przy Marszałkowskiej, wersja warszawska mnie nie zawiodła - i nie tylko mnie, bo sprawdzona receptura zapełnia lokal po brzegi już od otwarcia.

Wystrój wnętrza zainspirował motyw manekina z logo restauracji. Brawa dla architekta wnętrz, pomysł zrealizowany po mistrzowsku: z malowideł spoglądają na nas akrobaci, nad jednym ze stolików unosi się gigantyczny melonik-lampa (Alex DeLarge??) oraz sam manekin, z obojętną miną spada na bar.
Zamawiamy dwa naleśniki na słono: meksykański na ostro dla mnie, oraz odważne połączenie:  suszone pomidory, szynka i mozzarella dla mojej towarzyszki. I tu nastąpił błąd! Zamiast swojej mieszanki wybuchowej, moja towarzyszka dostała naleśnika w wersji na słodko (uwieczniony na zdjęciu). Na szczęście, obsługa szybko wymieniła na właściwego, więc nie poczytuję tego na minus - egzamin z zarządzania kryzysem zdany.
Naleśniki są duże i suto wypełnione farszem. Ciasto ma odpowiedni smak i konsystencję, a ilość pozycji w menu usatysfakcjonuje nawet najbardziej wymagających fanów crêpe . Meksykański nawiązywał smakiem do burrita - mięso mielone z dodatkiem chilli. Moja towarzyszka też była zadowolona, jednak dodałaby do swojego jakąś zieleninę: szpinak lub rukolę.

Cieszy mnie, że powstaje coraz większa ilość lokali, gdzie dobre potrawy serwowane są w przystępnej cenie. Manekin oferuje nie tylko przyjemny, niemal karnawałowy wystrój, ale i naleśniki, które uzupełniają lukę na warszawskim rynku. Opcje "na słodko" z pewnością przyciągną tu tłumy dzieciaków.


Naleśnik pomylony.

Naleśnik meksykański.

Kiedyś spadnie.

Fiku-miku.

Alex tu był.

Coraz szybciej się ściemnia.

środa, 6 listopada 2013

Bonsai Fusion

http://www.sushibonsai.pl/
30-60zł

Ulica Grzybowska, poza hotelem i pasażem Saskim, regularnie rozkwita ciekawymi restauracjami. W ostatni weekend krok w krok chodziła za mną myśl o kuchni japońskiej, zwłaszcza o pełnym dodatków ramen. Zdecydowałem się odwiedzić Bonsai Fusion, oferujące nie tylko sushi, ale i szeroki wybór pozostałych dań z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Wnętrze nowoczesne i eleganckie, bez przesadnej "azjatyckości", utrzymane jest w czerni i bieli. Pojedyncze akcenty miło nawiązują do kultury Dalekiego Wschodu, stoliki odgrodzone są białymi kurtynami. Niefortunnie dobry efekt wizualny psuje biała pianka, służąca na stolikach za podkładkę.
Zamawiamy na początek zupy - ja tradycyjne ramen - pełne owoców morza, moja towarzyszka wybiera sukiyaki udon (makaron pszenny) z duszoną wieprzowiną, też podany w formie zupy. Po tym zestaw grillowanego sushi - czas trochę zaszaleć. Czekamy dłuższą chwilę, w międzyczasie słyszymy gniewny głos z kuchni "nie przyjmuj zamówień telefonicznych, mamy dużo roboty na miejscu" - na sali dostrzegłem prócz nas dwie pary, przy czym ponad połowa stolików nadal pozostawała pusta. Hmm... Na zamówienie czekaliśmy zdecydowanie zbyt długo, dodatkowo para, która przybyła kilka minut po nas, otrzymała swoje dania długą chwilę przed nami.
Docierają zupy. Już na pierwszy rzut oka zachwyca ilość wkładki rybnej w ramen, oraz wieprzowej w sukiyaki. Ramen pełne wszystkich rodzajów ryb i owoców morza: łosoś, dorada, sola, krewetki i jeden, osamotniony małż. Pyszności. Sam napar zbyt neutralny - może popełniłem błąd, prosząc o wersję umiarkowanie ostrą.
Sukiyaki było bardzo nierówne. Udon - makaron a'la grube nitki, nie należał do najbardziej udanych, był zbyt mączysty i pozbawiony smaku. Za to wołowina i napar, wprost przepyszne! Idealna ostrość (choć moja towarzyszka twierdziła, że można by jeszcze podkręcić), głębokie nuty złocienia, cebuli siedmiolatki, bardzo popularnych w kuchni japońskiej.
Zestaw sushi grillowanego to nic innego jak maki - ryba otoczona lepiącym ryżem, zawinięta w algi. Różnicą jest tu obróbka termiczna samej ryby, zamiast podania jej tradycyjnie, na surowo. Kompozycje bardzo udane, a zmierzyliśmy się tu z podobnym przekrojem ryb, jak we wkładce ramen. Jeśli miałbym do czegoś się przyczepić, to do niskiej jakości wasabi (japońskiego chrzanu), które zdecydowanie mogłoby być ostrzejsze!

Jeśli macie ochotę zanurzyć sie w ciepły półmrok nowoczesnej restauracji japońskiej, Bonsai Fusion jest dobrą opcją. Można tu poczuć się intymnie, jeśli akurat nie jesteśmy w porze lunchowej, gdy dominują tu managerowie z pobliskich biur. Ceny są trochę wyższe niż w pokrewnych restauracjach, jednak rekompensuje to lokalizacja, wysoka jakość produktów i rozbudowane menu.


Yakisoba ramen z owocami morza.

Sukiyaki udon z wieprzowiną.

Zestaw sushi "gillowanego".

Detale!

Wnętrze.

Kapitalny akcent.

Wejście.